piątek, 31 grudnia 2010

Coś się kończy, coś się zaczyna...


Właściwie to o co ta cała dzisiejsza (a raczej nocejsza) awantura? Czy coś poza sposobem zapisywania daty oraz naliczania VATu zmienia się z dniem jutrzejszym? Czy gdyby o północy nie poleciało w niebo kilka milionów złotych polskich oraz innych obowiązujących walut, to jutrzejszy dzień ze zmienioną datą by nie nadszedł? Czy konieczne jest raczenie się musującym winem wątpliwej jakości przy akompaniamencie równie wątpliwej jakości hitów podobno muzycznych, aby rano wstało na nowo słońce? Czy zatem nie lepiej jest po prostu pójść spać i pozwolić spokojnie zasnąć, i tak już zmaltretowanym przez wszędobylską sól, psom?

Bym chciała...

Ale za to sobie przynajmniej ponarzekam :)

czwartek, 9 grudnia 2010

Contemplata aliis tradere...


Dominikańskie zawołanie z powyższego tytułu (przekazywać innym to, co odkryliśmy dzięki kontemplacji) ma swoje rozszerzenie: wszędzie, wszystkim i na wszystkie sposoby. A ponieważ społeczeństwo w dużej mierze przeniosło się do internetu, skoro fejzbuk jest jednym z największych państw świata pod względem ludności, to głoszenie też trzeba przystosować do istniejących warunków. Dlatego nasi bracia kaznodzieje rzucili się w głębiny Sieci i zamiast głosić rekolekcje w kościele, wrzucają rekolekcje w wirtualność. I choć w powyższym zdaniu czai się wyrzut (bo jednak nie całe życie toczy się wirtualnie i bywają jeszcze ludzie, którzy nawet komputera nie mają, o internecie nie wspomnę...), to jednak warto takie rekolekcje sobie zafundować. Korzyści z tego wszelakie: nie trzeba wychodzić z domu w paskudną pogodę, nie trzeba mieszkać w strefie bezpośrednich wpływów dominikańskich, można się włączyć w dowolnej porze dnia lub nocy, wielokrotnie wracać do usłyszanych treści, a wszystko to zabiera dziennie jakieś dwie minuty. I do tego podane ludzkim językiem, bez „umiłowanych w Chrystusie sióstr i braci” oraz „drogich słuchaczy Słowa Bożego”. Krótko, jasno i na temat. I choć akurat tego brata wolę czytać niż słuchać, to i tak serdecznie polecam, bo mądrze gada! :) Przestrzegam tylko przed czytaniem komentarzy poniżej nagrania, bo włącza się w człowieku odruch fizjologiczny...

A jeśli ktoś nie ma w sobie na tyle heroizmu, żeby zrywać się przed świtem i gnać na Roraty, to na odpowiedniej stronie znajdzie nagrania pod wiele mówiącym tytułem: Roraty dla tych, co zaspali. Wprawdzie to tylko kazania, ale zawsze coś ;)



czwartek, 2 grudnia 2010

Stingologia


Ostatnio Mr Sumner zwany Stingiem wyziera zza każdego rogu. Co mnie osobiście akurat cieszy. Zaczęło się od koncertu na otwarcie stadionu w Poznaniu (na którym wczoraj Lech z Juventusem tarzali się w śniegu w pogoni za pomarańczową piłką), potem gruchnęła wieść, że Mistrz uświetni warszawski koncert z okazji 85-lecia Polskiego Radia, a ostatnio pewien stingofan ze Śląska zachwala rewelacyjny ponoć album z koncertu w Berlinie. O pomniejszych wydarzeniach nawet nie wspominam. Najwyższa więc pora, aby zimową drogę do i z pracy (która potrafi trwać nawet dwie i pół godziny pięknie zaśnieżonymi i zakorkowanymi ulicami Krakowa naszego kochanego) zaczęła mi umilać muzyka z zimowego albumu In Of A Winter's Night.

I wydawać by się mogło, że stingowe nasycenie atmosfery osiągnęło wartość krytyczną. Ale dziś znalazłam w niezawodnej sieci rzecz, która przywiodła mi na myśl św. Mikołaja z Choinką i Aniołkiem razem wzięte. Książeczka nie nowa już, bo wydana w 2007 roku, zawierająca teksty piosenek z odautorskim komentarzem Stinga (prezentacja poniżej). Więc gdyby ktoś nie miał co zrobić z dwudziestoma (około) dolarami, to polecam się wdzięcznej pamięci :)



PS Po dalszych poszukiwaniach w sieci okazało się, że mamy to w Polsce... I to nawet za niższą cenę, choć trzeba było dopłacić za tłumacza. Ot, zawiłości ekonomiczne polskiego rynku wydawniczego, których mój nieskomplikowany umysł humanisty nigdy chyba nie ogarnie. Wiadomość dla Mikołajów i im pokrewnych: polska wersja też może być, choć pewnie z uszczerbkiem dla mego rozwoju lingwistycznego :)

wtorek, 30 listopada 2010

Jego Wysokość Krzysztof Kolumb Jagiellończyk


Historycy to sympatyczny naród, dostarczający rozrywki gawiedzi różnymi, sensacyjnymi odkryciami. Ostatnio niejaki Manuel Rosa, Portugalczyk z amerykańskiego uniwersytetu, puścił w świat wieść, że Krzysztof Kolumb nie był synem genueńskiego tkacza, ale (uwaga, uwaga) polskiego króla Władysława Warneńczyka! Który zamiast spokojnie polec pod Warną, pojechał sobie na Maderę i tam, posługując się fałszywym nazwiskiem Henryka Niemca (zdrajca!), poderwał piękną Portugalkę. I oto mamy Krzysia Kolumba :))) 

Wywody (i dowody) pana Rosy na temat pochodzenia odkrywcy ziem, na których stoi dziś jego uczelnia, są dość pokrętne, dlatego chce je podeprzeć dowodem ostatecznym. Zwrócił się więc na Wawel z prośbą o udostępnienie do badań kodu genetycznego Władysława Jagiełły, czyli domniemanego dziadka bohatera. Na efekty badań przyjdzie nam jednak trochę poczekać, więc w ramach wprawek analitycznych proponuję porównanie portretów rodzinnych zdjętych au naturel. Podobieństwo uderzające, nieprawdaż? :)
 

 
Dziadek...
... i wnuczek.

niedziela, 28 listopada 2010

Tańcząca z goframi


Sezon świąteczny w pełni. Galerie (handlowe oczywiście), przyoblókłszy się w choinki i pajace w czerwonych ubrankach, kuszą klientelę zapachem pierników i piosenkami z dzwoneczkami. Nawet radiowa Trójka wyemitowała już nowego Karpia, choć najpierw obowiązkowo wysłuchaliśmy inauguracyjnego utworu świątecznego Last Christmas... A na krakowskim Rynku zagościły Targi Bożonarodzeniowe, subtelnie zasypane świeżym śniegiem. I pewnie nie byłoby o czym mówić, bo przecież takie szopki oglądamy co roku, ale tym razem na targi trzeba pójść! Albowiem na jednym ze stoisk zobaczyć można niepowtarzalny występ choinki z gofrem w objęciach! Nic więcej nie powiem, to trzeba zobaczyć na własne oczy :)

A dla tych, którzy nie mogą dotrzeć na Rynek, krótki film poglądowy:


wtorek, 16 listopada 2010

Przenikanie światów


No i stało się. Mugole dowiedzieli się, gdzie pochowano Harry'ego Pottera i teraz tłumy turystów plątają się po cichym cmentarzu w Ramleh w centralnym Izraelu, po którym oprowadza ich pewien Ron (ciekawe, czy rudy?).


Wychodzi na to, że trzeba napisać inne zakończenie, niż zaproponowała nam pani Rowling. Młody (bo osiemnastoletni) czarodziej zginął w akcji przeciwko Voldemortowi w 1939 roku. Widocznie świstoklik przeniósł walczących z Anglii na teren Palestyny (Izrael jeszcze wtedy nie istniał). Miejmy nadzieję, że znajdzie się też grób Toma Marvolo Riddle'a, bo tylko wtedy świat będzie mógł zasnąć spokojnie...

sobota, 30 października 2010

Święci z ulicy wzięci


Wprawdzie w radio nadają właśnie fragment znanej polskiej kolędy (ten Chopin jest wszędzie...), ale przed nami dopiero uroczystość Wszystkich Świętych. I chodząc sobie dziś po książce z ryjem, twarzoksiążce czy też fejzbuku, natknęłam się na link do galerii wielce interesujących obrazków. Pochodząca z Minnesoty artystka, Jessie DeCorsey, tworzy realistyczne portrety współczesnych ludzi i umieszcza je jakby we wnętrzu pseudowschodniej ikony albo obrazu rodem z epoki art nouveau. Powstają z tego intrygujące obrazki świętych (bo tak też je podpisuje), którzy niczym się nie różnią od współczesnych Amerykanów, których artystka pewnie co dzień mija na ulicy. I choć pod względem estetycznym obrazy te budzą jednak mój sprzeciw (realistycznie malowana czy tez fotografowana postać nie wtapia się w całość obrazu), to jednak samo przesłanie jest wspaniałe. Święci to ludzie tacy jak my, niektórzy żyją obok nas, tu i teraz, choć rzadko noszą aureolę. Prawda, że nie ona pierwsza wpadła na pomysł przedstawiania współczesnych w roli znanych świętych (przed nią było wielu, z moimi umiłowanymi prerafaelitami na czele), jednak warto co jakiś czas ostrzegać kolejne pokolenia: „uwaga, i ty możesz trafić na listę nowego Jakuba de Voragine!”.

św. Błażej 

czwartek, 21 października 2010

Smutno...


Nie będzie o wynikach konkursu chopinowskiego, proszę się nie obawiać. Będzie smutniej. Oto fotka, którą znalazłam na stronie Kasi:


Jedyny komentarz, który przychodzi mi do głowy: „Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie” (Łk 13,5).

piątek, 1 października 2010

Wadowskie reminiscencje


O wernisażu w Muzeodajni już pisałam, nawet ilustrowałam fotkami. Ale magia ruchomych obrazków posiada olbrzymią siłę przekonywania, dlatego dziś zapraszam do obejrzenia filmowej relacji z wystawy (i Wadowa samego), którą nagrała telewizja internetowa CBC24.com. Mam wielką nadzieję, że ta relacja zachęci Państwa do chwilowego porzucenia światów wirtualnych i odwiedzenia realnej Muzeodajni :)

Zapomniane dziedzictwo Nowej Huty - Wadów from CBC24.com on Vimeo.

czwartek, 30 września 2010

Przedzimie


Za oknem mokro, zimno i wieje, sezon na katar rozpoczęty, a do Lwowa po 64 latach wrócili dwaj dominikanie. Najwyższa pora na zimowy taniec :)

Póki co o jednego za dużo...

poniedziałek, 27 września 2010

Dziennikarstwo według GW


Nie wiem, śmiać się czy płakać? Ojciec znalazł dziś w sieci artykuł o rosnącej popularności szlaków jakubowych w Małopolsce (do przeczytania tutaj). Powinno mnie to ucieszyć, bo zawsze jakiś szum medialny wokół Sprawy się zrobi. Ale nie cieszy, bo artykuł jest tak beznadziejny i tak nadziany błędami, jak dobra kasza skwarkami...

Już zdjęcie budzi sprzeciw, bo ma przedstawiać pielgrzyma w Krakowie, a pokazuje dolny fragment dominikanina w trampkach, stojącego przed klasztorem na Stolarskiej. Owszem, też może być pielgrzymem, ale wśród kilku, którzy do Santiago się wybrali, żaden nie szedł z Krakowa (i nie w takim umundurowaniu...). Ale widocznie dziennikarzowi taki wizerunek bardziej pasował do wizji zacofanego pielgrzyma, niż człowiek w nowoczesnym rynsztunku turystycznym, którego na drodze jakubowej dziś można spotkać najczęściej.

Wspomniane zdjęcie...

A w samej treści też mamy niezłe kwiatki: z Heroda Agryppy zrobiono dwie osoby, z Sandomierza do Krakowa idzie się właściwie „od tyłu” (czyli najpierw mijamy Więcławice, a potem Kotuszów i Klimontów), a z drogi sandomierskiej zrobiono główny szlak (ciekawe zatem, dlaczego Via Regia nazywa się Drogą Królewską). Autor powołuje się na słowa profesora Jackowskiego, ale mam nieodparte wrażenie, że jego wypowiedzi zostały mocno okrojone i dlatego brzmią tak dziwacznie...

Zatem z jednej strony dobrze, że się o Drodze pisze, a z drugiej żal, że naszym dziennikarzom tak strasznie brakuje profesjonalizmu...

A jeśli ktoś z Państwa chciałby usłyszeć prawdziwą opowieść Drogi, to w najbliższy piątek, pierwszego dnia października, w krakowskiej Księgarni Hiszpańskiej na Małym Rynku, o godzinie 17.00 będzie można posłuchać kolegi Andrzeja, który tej wiosny przebył szlak z Wrocławia do Santiago tzw. Wysoką Drogą, przez Szwajcarię. Zaś o pielgrzymowaniu z Krakowa osobiście opowiem w tym samym miejscu 27 października. Zapraszam!

sobota, 25 września 2010

Historia Polski w osiem minut


EXPO w Szanghaju już się zakończyło, zatem w sieci pojawiła się długo oczekiwana pełna wersja eksportowego hitu polskiego pawilonu, czyli Animowana historia Polski według Tomka Bagińskiego. Zmieścić ponad tysiąc lat w ośmiu (i pół) minutach to wyczyn godny pochwały, zatem chwalę. Pora teraz trochę ponarzekać :)

Wprawdzie od strony technicznej animacja zrobiona jest nieźle, ale autorowi zdecydowanie lepiej wychodzą sceny batalistyczne (pewnie dlatego jest ich w tym filmie najwięcej) niż opowieści o życiu powszednim. Te ostatnie jakieś takie kanciate, przypominające animację gier komputerowych z ery przedshrekowej. Czyżby historia pozytywna była mniej malownicza niż mordobicie?

Oczywiście jest to film, który z konieczności operuje skrótami myślowymi i ma głównie robić wrażenie, a nie edukować narody o historii naszego kraju. Jednakowoż Animowanej historii Polski dobrze by zrobiło wprowadzenie większego optymizmu w fabułę. Bo teraz ma się wrażenie, że nasza historia to jedna wielka rąbanka z sąsiadami bliższymi i dalszymi (lub między sobą nawzajem). Śmiem przypuszczać, że jest to, niestety, efektem szkolnego programu nauczania, od bitwy do bitwy i od powstania do powstania...

Całkowicie jednak poraziła mnie płaska, mydlana końcówka w postaci flagi europejskiej, w którą przemienia się warszawskie(?) niebo. Okropny kicz, za który autorowi powinny się nocą śnić koszmary...

Ale niechże te minusy nie przesłonią nam plusów! Sami zobaczcie :)


czwartek, 23 września 2010

Święta, święta i po wernisażu


Czas pędzi bezczelnie do przodu. Lato się skończyło, zatem przyszła pora na kolejną wystawę w Muzeodajni. Tym razem opowieść snuje się wokół Wadowa jak dym z jesiennego ogniska. Trochę feministycznie, bo Wadów to domena kobiet o silnych charakterach, więc kobiety stanowią tu spory procent opowieści (nie wiem, czy przypadkiem nie udało mi się zastosować modnych ostatnio parytetów...). Warto przybyć na wystawę w ciągu najbliższego miesiąca, bo część co wrażliwszych eksponatów będzie musiała wrócić do właścicieli nieco wcześniej. A jeśli ktoś się za bardzo zmęczy, to zawsze może odpocząć w cieniu czerwonych klonów palmowych, porastających ostatnio wnętrze Muzeodajni :)

Więcej szczegółów można znaleźć tutaj. Zapraszam!


Na takim wernisażu łatwo zostać paparazzim chowającym się za drzewem ;)
(fot. Paweł J.)

Otwarcie odbyło się w klonowej alei prowadzącej do wadowskiego dworu
(fot. Paweł J.)

A to właśnie ten eksponat, dla którego trzeba się pośpieszyć
ze zwiedzaniem wystawy (mam na myśli to w gablotce)
(fot. Paweł J.)

Były też jeszcze bardziej przyjemne momenty wernisażu... (fot. Paweł J.)

Na koniec uczestnicy zostali porwani na miejsce akcji i na własne oczy
mogli zobaczyć, jak Kraków dba o swoje zabytki. Na pierwszym planie piękna Ula
(fot. Marta Ś.)

piątek, 10 września 2010

Chopin na jazzowo w japońskiej salaterce


Pogodowo jest paskudnie, choć podobno jeszcze mamy lato. Wprawdzie nie jest już tak przeraźliwie zimno, ale za to znowu leje. W mieszkaniu na półkach zaczynają pleśnieć książki... To nie jest dobry czas na siedzenie w domu. Trzeba się ruszyć. Najlepiej na jakiś przyjemny koncert :)

Dziś w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej manggha wydarzył się kolejny koncert projektu Trzy kolory Chopin. W przeszklonym holu muzealnym (bo sala koncertowa została zalana przez ostatnią powódź), jak w brzuchu wielkiej ryby, zgromadzili się wyznawcy jazzowej interpretacji muzyki Mistrza, żeby posłuchać, co z twórczością Chopina potrafią zrobić chłopaki z International Polish Jazz Group. Hmm... Chopin nieźle się ukrywał w tych muzycznych wariacjach, ale koncert był naprawdę dobry. Tak sobie wyobrażam atmosferę nowojorskich klubów jazzowych, kiedy zdarza mi się pozytywnie myśleć o tym mieście. Tylko oświetlone zarysy wawelskich wież, ledwie widoczne przez zalane deszczem szklane ściany tego japońskiego lewiatana, przypominały, po której stronie Atlantyku się znajdujemy. Pełnię melomańskiej radości zakłóciły tylko dwa drobne szczegóły: potwornie niewygodne krzesła oraz zbyt ostro brzmiąca w tym mało koncertowym wnętrzu perkusja.

International Polish Jazz Group

A zakończenie tego zwariowanego projektu chopinowskiego już 22 listopada. Tym razem coś zupełnie szalonego: Chopin i tango... Zapowiada się niezwykle interesująco :)

wtorek, 31 sierpnia 2010

Dlaczego nie klasycy?*


Lubię Herberta. Jego sposób patrzenia na świat, który zamykał w swoich ascetycznych wierszach i wysmakowanych esejach. Był pisarzem o niewątpliwie dobrym smaku, wielkiej erudycji i świetnym, klasycznym wykształceniu. Taki Europejczyk w każdym calu, świadomy swych grecko-rzymskich korzeni. Judeochrześcijańska część jego natury pozostaje jakoś na drugim miejscu, ale i ona jest mocno obecna w utworach poety. Jednak w moim odczuciu greckich kolumn i marmurowych posągów bogów Olimpu jest tam zdecydowanie więcej niż strzelistych, kamiennych katedr czy bizantyńskiego przepychu mozaiki. I trudno się dziwić, w dawnej szkole klasyczna kultura była podstawą nauczania, ideałem, z którego pochodzi całe piękno, i do którego powinno się dążyć po latach zepsucia, zwłaszcza w dziedzinie sztuki (choć nie tylko). I Herbert jest wierny tej zasadzie, ale czyni to z takim wdziękiem, że trudno mieć o to do niego pretensje.

A ja nie przepadam za starożytną Grecją (a jeszcze bardziej za Rzymem). Obawiam się, że klasyczna kultura staje się dla mnie coraz bardziej obca. Jeszcze pamiętam większość bogów, ale herosi zdecydowanie uchodzą mojej pamięci. Wypalone słońcem szeregi kolumn jakoś nie wzbudzają dreszczu zachwytu. Z łacińskich tekstów wolę Salve Regina niż In nova fert animus, zaś o grece pojęcia nie mam, chyba że w wersji podpisów na starych ikonach lub przejmującego wołania: Hagios o Theos, Hagios Ischyros, Hagios Athanatos, eleison himas! wyśpiewywanego podczas uroczystej liturgii Wielkiego Piątku. Mój zachwyt wzbudzają raczej cięzkie, romańskie kościoły, z chropawym, ale potężnym śpiewem chorału odbijającym się w kamiennym wnętrzu, niż wysublimowana gra światła na ateńskich świątyniach z fletnią Pana w tle. A jeśli pielgrzymuję, to do Santiago, a nie do wyroczni delfickiej. Czy to już objawy barbarzyństwa?

Pociesza mnie myśl, że jednak nadal lubię Herberta :)


* Zapiski na marginesie Mistrza z Delft Zbigniewa Herberta (wyd. Zeszyty Literackie 2008)

środa, 28 lipca 2010

Lato w Krakowie


Jak to w Polsce (a w Małopolsce zwłaszcza) bywa, rzucamy się od skrajności do skrajności. Jeszcze tydzień temu narzekaniom na okrutne słońce i obrzydliwy upał oraz skandaliczny stan krakowskiej komunikacji miejskiej, w której brakuje klimatyzacji, nie było końca. A dziś trzeci dzień nieustannego deszczu. I żeby to chociaż tylko na Brackiej. Ale nie, leje wszędzie, że żal psa na pole wyprowadzić (zwłaszcza, że sam nie pójdzie, tylko trzeba razem z nim moknąć). A czy nie można by tak zachować odrobimy równowagi? Choćby tylko w pogodzie...


Z ostatniej chwili: wprawdzie deszcz nadal leje, ale za to nadeszła wspaniała wiadomość z Barcelony. Parlament kataloński zakazał organizowania korridy! I wszystko mi jedno, czy chcą przez to podkreślić swoją autonomię względem Hiszpanii, czy przejmują się prawami zwierząt. Ważne, że przynajmniej kilka niewinnych zwierząt, męczonych przez zwyrodnialców popierających ten idiotyczny „sport”, ocaleje. Nie będzie więcej bestialskiego zabijania byków ku radości gawiedzi! Hura!!!

czwartek, 15 lipca 2010

Twórczość w upale


Aura taka bardziej hiszpańska. Na chodniku przed Muzeodajnią dzielni bomberos uruchomili przenośną fontannę, którą niewdzięczni (i nieliczni) przechodnie ze wzgardą obchodzą szerokim łukiem. Aż się chce wyjść z biura i pojechać pod Grunwald...

A tymczasem ochłodzić mnie muszą wichry historii lokalnej, przelatującej ponad nowohucką ziemią. Wichry, które chłodzić musiały również rozgrzaną atmosferę dziejową. Bo czegóż tu nie ma? I rozgrzane piece wypalające garnki w jednym z największych podkrakowskich warsztatów rzemieślniczych na początku naszej ery. I potężny konflikt między cynicznym biskupem a wybuchowym, piętnastowiecznym antyklerykałem, domagającym się komunii sub utraque specie z przyczyn politycznych. Zamieszkiwali tu reformatorzy krakowskiego nauczania medycyny, którzy na włodarzach grodu Kraka wymogli między innymi zakaz wyrzucania z miasta panien z dziećmi, a także pewna bardzo odważna panna (tym razem bez dziecka), która za włączenie się w działalność patriotyczną polskich bohaterów została przez dobrotliwego Franza Josepha zesłana do twierdzy, z której żywa już nie wyszła. A o mały włos dziś przyjeżdżałyby tutaj wycieczki oglądać jedną z rezydencji Prezydenta II RP, gdyby po tragicznej śmierci Narutowicza głosy wyborcze rozłożyły się inaczej... Tak właśnie wielowątkowy jest Wadów.

Wszystko to teraz skrupulatnie spisuję, żeby Państwu zaprezentować już we wrześniu, na kolejnej wystawie o zapomnianych zakątkach Nowej Huty.

czwartek, 1 lipca 2010

Piechotą na kraniec świata


Wrześniowy wieczór. Jeszcze jasno, bo w Hiszpanii słońce zachodzi później. Ale zamiast zachwycać się urodą galisyjskiego zmierzchu, mam ochotę gryźć i kopać. Chociaż nie, nie mam już na to siły... Od ponad godziny snujemy się asfaltową drogą pod górę, licząc że już za zakrętem pojawi się wytęsknione albergue, bo przecież z Lavacolla do Monte do Gozo jest tylko śmieszne 2 kilometry, a przynajmniej tak twierdzi autor naszego miniprzewodnika. Na dodatek znikają gdzieś przydrożne słupki, na których skrupulatnie odnotowywane są kilometry pozostałe do Santiago. O, są nareszcie jakieś budynki! No nie, to gmaszyska telewizji hiszpańskiej... Zatrzymajmy się na chwilę, a najlepiej w ogóle zostańmy tutaj. Ja dalej nie idę! No dobra, dobra, już się ruszam, ale to ostatnie podejście i naprawdę siądę i zacznę wyć...



Tak dowlokłyśmy się do Monte do Gozo - Wzgórza Radości, ostatniego przystanku pielgrzymów przed wejściem do Santiago de Compostela. Ale dla mnie to zawsze będzie wzgórze zwątpienia, które przyprawiłoby mnie o całkowitą rezygnację, gdyby Aśka nie zmusiła mnie do ostatecznego wysiłku. Kiedy dotarłyśmy wreszcie do recepcji ogromnego schroniska dla pielgrzymów, ja zamiast się cieszyć, ryczałam z wściekłości i bólu promieniującego z odbitej stopy do samego mózgu. Dopiero ciepły prysznic i smak San Miguela wypitego na zboczu wzgórza, z którego nawet za dnia nie było widać wież katedry św. Jakuba, uspokoiły nerwy na tyle, że nawet nocleg w pokoju z Niemkami już nie wyprowadził mnie z równowagi. No cóż, każdy się raduje jak potrafi...


Ale dopiero teraz, 5 lat od tamtych wydarzeń, dociera do mnie sens zawarty w całej sytuacji. Tak to już jest z Drogą, kto raz postawił na niej stopę, ten już nigdy nie przestanie pielgrzymować, nawet jeśli siedzi wygodnie w fotelu. Droga i tak się upomni o swoje i będzie Cię wzywać, aż znowu wyruszysz. Bo warto.


Doskonale o tym wiedzą Emilia i Szymon Sokolikowie, którzy rok temu wyruszyli z Saint-Jean-Pied-de-Port po francuskiej stronie Pirenejów, aby po 26 dniach wędrówki stanąć na Monte do Gozo, skąd do św. Jakuba z Composteli zbiega się o poranku następnego dnia. Swoje przeżycia, czasem podobne do tych opisanych powyżej, zawarli na blisko 400 stronach książki Do Santiago. O pielgrzymach, Maurach, pluskwach i czerwonym winie, wydanej przez Carta Blanca dosłownie przed chwilą. Ale to nie tylko ich wspomnienia, to także opowieści o pielgrzymach, świętych, cudach, królach i łotrach, architekturze katedr i małych kościółków, kulturze arabskiej i w ogóle fenomenie camino w jego ponad tysiącletniej tradycji, wplecione w pielgrzymią codzienność XXI wieku. A wszystko to okraszone całkiem praktycznymi uwagami dla wszystkich, którzy w tę tradycję zechcą się wpisać. Lektura wciąga niebywale, można nieopatrznie przejechać właściwy przystanek ;)

Już dawno żadna książka nie sprawiła mi takiej przyjemności!

wtorek, 15 czerwca 2010

Obrazki z Nowej Huty


Muzeodajnia właśnie odpoczęła po wyczerpującym łikendzie, podczas którego sporo osób zaglądało do Huty. Niektórzy trochę przestraszyli się sobotniej pogody, apogeum możliwości polskiego czerwca
(35 stopni w cieniu i niebo bez jednej chmurki), ale za to niedziela przyniosła spodziewaną ochłodę i nawet komary nie zdołały zatrzymać żądnych wrażeń eksplorerów nowohuckich tajemnic oraz pożeraczy archeologiczno-historycznych kiełbasek z musztardą
(i keczupem). A zatem kilka reklamowych fotek, jak można przyjemnie spędzić czas, jeśli zaufa się specjalistom :)


Grabowa aleja pałacowego parku w Łuczanowicach 
wydaje się kłaniać na przywitanie gości...

Romantyczny zakątek czyli cmentarz kalwiński w Łuczanowicach. 
Ania z Zielonego Wzgórza byłaby zachwycona

„Stąd nader miły rozsuwa się krajobraz. Ku południowi 
rysują się Tatry, a na ich tle piękne okolice brzegów Wisły” 
(Józef Łepkowski, 1863 r.)

Chrystus spękany na słońcu i wietrze...

Natura stara się naprawić działania człowieka 
(stary folwark w Pleszowie)

Nagroda dla wytrwałych 
(tak kończą bohaterowie :) 

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Odpowiedzi


Proszę Państwa, wychodzi na to, że stare ludowe porzekadło znów ujawnia gołą prawdę: „cudze chwalicie, swego nie znacie”... I gdyby nie Pani Redaktor, pisząca z dalekiej, ale jakże bliskiej sercu każdego Polaka Hiszpanii, byłaby to prawda ostateczna. Zacna ta niewiasta i niewątpliwie utalentowana (proszę nie wylizywać miodu!) uratowała honor czytelników, odkrywając w zdjęciu nr 2 podcienia kościoła Bożego Miłosierdzia na Wzgórzach Krzesławickich. Ciekawe, czy to tęsknota za ojczyzną tak wyostrza wzrok i pamięć? Mickiewiczowi też się to przytrafiło...

A skoro nie ma chętnych na rozwiązanie pozostałych zagadek, to powiem Państwu tylko, że ominęła Was wyprawa na krakowskie Mazury (czyli Bagry) oraz na brytyjski cmentarz w samym sercu prapolskiej nekropolii rakowickiej. Proszę teraz przykładnie żałować i postanowić poprawę. Jest jeszcze tyle zakątków do odkrycia...

czwartek, 10 czerwca 2010

Zbyt trudne?


Czy nikt z Państwa nie ma ochoty na wycieczkę z przewodnikiem? Ja rozumiem, komary... Ale to da się przeżyć :) A jeśli konkurs krajoznawczy jest zbyt trudny, to podpowiadam: proszę szukać w Krakowie... Na odpowiedzi oczekuję do niedzieli!

wtorek, 8 czerwca 2010

Nie mogłam się oprzeć :)


Przed chwilą Pani Doktor przesłała mi taką oto cudowność. Nie mogłam tego zachować dla siebie, pomimo drastyczności wyrazu. Bo jak tu się nie podzielić? :)


piątek, 4 czerwca 2010

Zagadka krajoznawcza


W ramach zaklinania pogody i wymuszania warunków do włóczęgi wszelakiej maści, proponuję dziś zagadkę krajoznawczą. Podczas naszych siostrzanych wędrówek powstały poniższe fotki. Pytanie brzmi: gdzie zostały zrobione? Nagrodą dla zwycięzcy jest dwuosobowa wycieczka do jednego z poniższych miejsc. Niech będzie, z przewodnikiem :)

 
fot. 1


 
fot. 2


 
fot. 3

środa, 26 maja 2010

La malvada bruja


Tak, to ja. Wasza prywatna wredna wiedźma. Taką opinię mam wśród palaczy (chyba nie tylko wśród nich), którym podobno chcę ograniczyć swobody obywatelskie. Nie znoszę smrodu papierosów, a na dodatek nie zgadzam się na trucie mnie w imię fałszywie pojętej wolności! Argumenty racjonalne nie trafiają do większości mózgów zatrutych nikotyną, dlatego trzeba spróbować inaczej. Każda zatem forma inteligentnej walki z paleniem (z paleniem, nie z palaczami!) spotyka się z mym szczerym aplauzem i klaskaniem uszami. Oczami też. Oto trzy próbki inteligencji:

Plakat z Zamościa (fot. AL)

Dizajnerskie opakowanie ze strony lovelypackage.com (via Doro ;) )

Palarnia (zwróć uwagę na sufit: samobójcy mogą już liczyć na katolicki pogrzeb);
znalezione u Doro

PS: A tytuł posta: la malvada bruja czyli wredna wiedźma, jest oczywistą formą samochwalenia się, jak dużo już umiem po hiszpańsku :)

wtorek, 25 maja 2010

Fabryka Pamięci


Po długich przygotowaniach, walce z wszelakimi przeciwnościami, katorżniczej wręcz pracy i innych sympatycznych wydarzeniach nareszcie jest. Oficjalnie 10 czerwca Muzeodajnia straci swoje zaszczytne miano najmłodszego oddziału i przekaże koszulkę beniaminka Fabryce.

Miejsce historyczne, Fabryka Emalii Oskara Schindlera, już dziś przyciąga rzesze turystów, głównie dzięki filmowi Stevena Spielberga. Ale nie będzie to tylko pamiątka kinematografii. Nowa wystawa stała Kraków. Czas okupacji 1939-1945 to opowieść o pięciu wyjątkowych latach z życia miasta w jego różnorodnych kontekstach. Bo czas okupacji to nie tylko barykady i walki partyzantów. To przede wszystkim codzienne życie  ludzi: okupowanych i okupantów. To będzie muzeum złożone ze skrawków pamięci, zachowanej w dokumentach, dźwiękach, przedmiotach i pamięci żyjących jeszcze świadków. To miejsce, w którym będzie można nauczyć się pamiętać...

Trudno będzie powiedzieć o tym miejscu, że jest przyjemne (bo wojna, na szczęście, mało komu sprawia przyjemność), ale na pewno będzie to ważny punkt na mapie historycznego Krakowa, zdecydowanie warty odwiedzenia. Do czego i Państwa zachęcam. Już niedługo.



piątek, 21 maja 2010

Takie moje wędrowanie


Nogi same domagają się wyjścia z domu, więc to już najwyższa pora, żeby się przygotować do Drogi. Pogoda wprawdzie nie nastraja wędrownie, ale od czego jest internet :) Dziś zatem, w ramach przygotowań, lekcja muzyczna. Wszak nie od dziś wiadomo, że kto śpiewa, ten idzie dwa razy dłużej...


wtorek, 27 kwietnia 2010

Urodzinki


A Słoneczna Muzeodajnia właśnie skończyła 5 lat! Z tego powodu w niedzielę odbyły się centralne uroczystości upamiętniające tę jakże ważną rocznicę. Były przemówienia, prezentacje, Bardzo Poważna Debata oraz, oczywiście, tort! Ze świeczkami, które komisyjnie zostały zdmuchnięte, co nie zostało udokumentowane fotografią, bo aparat zaciął się w tym momencie. Pewnie ze wzruszenia.

Co nam się udało zrobić przez te 5 lat? 12 wystaw, 14 książek, bardzo dużo lekcji, wycieczek i objazdów muzealnych, opisać naukowo niemal 1000 Bardzo Cennych Pamiątek i przeprowadzić jeszcze parę innych szalonych pomysłów. A co ważniejsze zgromadzić grono Wiernych Przyjaciół, które wciąż się rozrasta i puchnie tak, że nasze 70 metrów kwadratowych powierzchni już wszystkich naraz nie pomieści (dlatego kwitnie wśród nas idea muzeum rozproszonego, w którym nie występuje problem lokalowy).

Czy to dużo, czy mało - osąd nie należy do nas. Jedno jest pewne: szaleństwo rozwija się w nas wraz z wiekiem, a zatem nieustająco oraz słonecznie zapraszamy Państwa do korzystania z efektów.



A oto tort po zdmuchnięciu :)
(fot. zaprzyjaźniona Ania K.)

środa, 21 kwietnia 2010

Isabelle, mon amour...


Rok temu marudziłam w tym miejscu, że mało kto pamięta o Izabeli z Poniatowskich Branickiej, kobiecie o skomplikowanym charakterze i nadzwyczaj bogatym życiorysie. Wprawdzie film oparty o tenże życiorys jeszcze nie powstał, ale w jej ukochanym Białymstoku pamiętają o niej poeci, a zwłaszcza jedna poetka, pani Krystyna Konecka. Dziś właśnie dotarł do mnie tomik poezji o wdzięcznym tytule Isabelle, mon amour... Ale! Tomik poezji to zbyt lakoniczne określenie tej pięknie wydanej książki. To nie tylko uczta dla ducha, ale i dla oczu, bo całość jest bogato ilustrowana fotografiami miejsc bliskich Izabeli, jej portretami oraz osób grających ważną rolę w jej życiu, fragmentami rękopisów, pamiątkami... A na dodatek całość jest tłumaczona na język angielski, aby rodacy księżnej Cavendish wiedzieli, że i Polacy swoją Panią Krakowską mieli!

Pani Krystyno - dziękuję!

wtorek, 20 kwietnia 2010

Szopdizajn


Muzyka Chopina obroni się sama, nawet przed dzisiejszym światem. To prawda, ale dobra reklama jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Dobra reklama, z pomysłem, z nutką absurdu i szaleństwa. I przede wszystkim estetyczna. Zatem jest szansa, że Rok Chopina zostanie w Polsce zauważony, w przeciwieństwie do minionego Roku Słowackiego, między innymi dzięki inteligentnej promocji. W Warszawie pojawiły się ławki grające utwory mistrza, w Krakowie można się potknąć o wściekle różowy fortepian... Już akcja plakatowa, rozpoczynająca obchody była zapowiedzią, że za kampanię reklamową wzięli się najlepsi kopyrajterzy. Portret Frycka w dresie z gustowną pięciolinią rozbawił mnie niezmiernie.



A to był dopiero początek. Bo dalej pojawiły się projekty innych plakatów, z najsmaczniejszym: „Zasmakuj Chopina”




A w wyniku konkursu na pamiątkę związaną z Rokiem Chopinowskim pojawiła się masa różnych, udanych i zupełnie chybionych, pomysłów na gadżety, z których moimi faworytami są kości Chopina (cóż, kości zostały rzucone i Rubikon obowiązkowej powagi przekroczony)




oraz odtwarzacz mp3 w kształcie fortepianu.




I na koniec zupełnie absurdalny porcelanowy nos Fryderyka, który podobno można założyć na własny, w bliżej mi nieznanym celu...


wtorek, 6 kwietnia 2010

Semana Santa w Krakowie


Jedyny taki tydzień w roku. Intensywny, momentami przerażający i jednocześnie piękny. A wszystko kończy się trudną do opanowania wesołością. Jak w życiu... Warto przeżyć coś takiego, żeby mieć dobry punkt odniesienia na cały rok.

Wielka Środa - Wielka Sztuka

Jordi Savall zaprezentował w Krakowie Franciszka Ksawerego podróż na Wschód, do samej Japonii


Wraz z mistrzem violi da gamba na Wschód zabrali nas artyści z zespołów Hespèrion XXI oraz La Capella Reial de Catalunya, a także soliści z Japonii i Indii, których wspierała Montserrat Figueras


Wielki Czwartek - Wielka Uczta

Początek wielkiego świętowania: tak zaczyna się najdłuższa liturgia w roku, trwająca całe trzy dni


Jeden z dramatycznych momentów: główny celebrans schodzi do poziomu nóg uczestników liturgii


„On to w dzień przed męką, to jest dzisiaj...” Wieczernik na Stolarskiej


Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, Mąż boleści, oswojony z cierpieniem, jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa, wzgardzony tak, iż mieliśmy Go za nic. (...) myśmy Go za skazańca uznali, chłostanego przez Boga i zdeptanego (Izajasz)


Wielki Piątek - Wielka Ciemność

Oto się powiedzie mojemu Słudze, wybije się, wywyższy i wyrośnie bardzo... (Izajasz)


Wielki Piątek i Wielka Sobota to jedyne dwa dni w roku, kiedy przed krzyżem klęka się jak przed Najświętszym Sakramentem


Wielka Sobota - Wielka Cisza

Wielka cisza spowiła ziemię, wielka na niej cisza i pustka. Cisza wielka, bo Król zasnął...


Wielka Noc - Wielka Radość


W ciemności Nocy błyska pierwszy płomień Światła. Tak się zaczyna Zmartwychwstanie


Weselcie się już Zastępy Aniołów w Niebie! Weselcie się słudzy Boga! Niechaj zabrzmią dzwony głoszące zbawienie, gdy Król tak wielki odnosi zwycięstwo. Raduj się ziemio opromieniona tak niezmiernym blaskiem, a oświecona jasnością Króla wieków poczuj, że wolna jesteś od mroku, co świat okrywa! Zdobny blaskiem takiej Światłości raduj się Kościele święty, Matko nasza! Ta zaś świątynia niechaj zabrzmi potężnym śpiewem całego ludu (Exultet - pochwała świecy paschalnej)


Oto wszystko czynię nowe... Woda tej Nocy też na nowo została poświęcona...


... żeby do naszej rodziny przyjąć kolejne młode baranki, które dopiero przyszły do zdroju chrztu i napełniły się światłością


I znów Wieczernik, ale jakże inny kontekst. To już nie zapowiedź, ale konsekwencja wielkopiątkowej męki i dzisiejszego zmartwychwstania. Krwiopijcy, zwróćcie uwagę na zastawę stołową :)


Godzina 00.44: czas oznajmić zmartwychwstanie całemu światu, żyjącym i umarłym. Grób zostaje pusty, a rozświetlona procesja rusza na cmentarz na krużgankach


No tak, to teraz pozostaje nam sama radość i obżarstwo :) I nie bójcie się chodzić kąpać :)))




* Wszystkie zdjęcia z Triduum Paschalnego pochodzą z serwisu www.dominikanie.pl