poniedziałek, 5 listopada 2012

Światy równoległe

Za oknem snują się mgły, w domu pachnie jabłkami z ojcowego sadu, a świat równoległy otwiera się po drugiej stronie ekranu komputera. Zatem nie ma się co dziwić, że księżyc za oknem zaczyna wyglądać jak uśmiech Kota z Cheshire...

Są takie miejsca na świecie, gdzie granica między światem realnym i mitycznym robi się bardzo cienka. Podobno gdy angielskie Glastonbury spowiją jesienne mgły, można – chcący czy niechcący – zabłądzić do Avalonu. Zwłaszcza jeśli kogoś zwabi zapach dojrzałych jabłek. Trzeba tylko pamiętać o powrocie, bo czarodziejki mają swoje sposoby, aby zatrzymać zbłąkanego wędrowca w krainie ułudy...

Z Krakowem jest podobnie, być może przez to położenie w niecce, w której mgły są zjawiskiem powszednim. Z tym, że zamiast Wyspy Jabłek po drugiej stronie mgły czekają mityczne dawne czasy (które wielu ludziom, podobnie jak Avalon, wydają się rajem na ziemi). A ostatnio do zgubienia się we mgle nie potrzeba szklanki cydru (choć nie zaszkodzi) ani innych produktów „duchowych”, wystarczy zdolny bloger i prowadzona przez niego strona internetowa. Dawno temu w Krakowie to miejsce, gdzie dzięki doskonale skomponowanym fotografiom, przeszłość i teraźniejszość Miasta dosłownie się przenika.

To jedno z moich ulubionych „przenikliwych” zdjęć 
pochodzących ze strony Dawno temu w Krakowie

Zdjęcia są przygotowane specjalną metodą, która pozwala zobaczyć, jak znane wszystkim, codziennie odwiedzane miejsca zmieniły się w ciągu ostatnich stu lat. Granicę czasów zaznaczoną na fotografii można bowiem na stronie przesuwać od współczesności wgłąb czasów minionych, które jakby wcale nie minęły. Ot, taka magia w działaniu :)

Strona powstała dość niedawno, zatem dopiero się rozkręca, ale już jest godna gorącego polecenia. Mam tylko nadzieję, że autorowi pasja magicznego przenikania czasów i miejsc nie minie przez kolejne sto lat.

środa, 31 października 2012

Krakowskim targiem

Jak donoszą wszelkie serwisy prasowe, telewizyjne oraz portale internetowe, w niedzielę zakończyły się w Krakowie Targi Książki. Prawda. Ale również w tę niedzielę na Kraków, podstępnie i znienacka spadła zima. Wstaję sobie spokojnie po wydłużonym o godzinę wypoczynku nocnym (swoją drogą, jak można jesienią narzekać na zmianę czasu?!), a tu za oknem pierwszy bałwan tej jesieni:


I jak łatwo się domyślić, odległe o zimy świetlne hale targowe w Czyżynach straciły na swej atrakcyjności. Zwłaszcza dla człowieka, który nie widzi potrzeby rzucania się na każdego autora celem zdobycia jego autografu na najnowszej książce, a za to woli wygodę i średnio 20% niższe ceny księgarni internetowej. Ale coś trzeba było zrobić z tak pięknie rozpoczętą zimą. Tu w sukurs wszystkim zaskoczonym i zziębniętym przyszli organizatorzy HalloWine czyli Strasznie Smacznego Kiermaszu, którzy ulokowali się sprytnie na Małym Rynku. Jak można się domyślić, impreza w ramach Nieustającego Festiwalu Spowalniania Czasu została zorganizowana na motywach, o zgrozo! strasznego i wyklętego amerykańskiego „halołinu”. Na stoiskach, rozrzuconych wśród zimowego krajobrazu Małego Rynku znaleźć można było przysmaki z różnych stron środkowowschodniej Europy, których pilnował kolejny bałwan tej niedzieli:


 Ale to, co najlepsze, znaleźć można było we wnętrzu białego jak śnieg namiotu. Na kilku stoiskach ulokowali się sprzedawcy win, specjalizujący się w dostarczaniu najsmaczniejszych produktów z winnic Słowacji, Gruzji, Grecji, Bułgarii i innych miejsc, które dla „koneserów” z Zachodu wciąż brzmią co najmniej egzotycznie, jeśli nie podejrzanie. Wielowymiarowe piękno tych dzieł sztuki zamkniętych w butelkach sprawia, że trudno się im oprzeć. W efekcie wróciłyśmy do domu przygięte do ziemi słodkim ciężarem. Tak, tegoroczne Targi Książki w Krakowie uważam za niezwykle udane :)


środa, 24 października 2012

Wspomnienie lata

Olaboga! To już koniec października?! Kiedy ten czas minął? Podobno przed końcem świata czas przyśpiesza, to by się zgadzało z obserwacją :) Patrząc na zdjęcia, dochodzę jednak do wniosku, że wiele się działo od zimnego początku lata.

Po pierwsze dopadło nas Euro 2012, a nas, Krakowian, w szczególności. Muzealnicy przez miesiąc zaglądali w prywatne życie Synów Albionu, których to chyba szybko zmęczyło, bo wcześnie pojechali do domu :) Ale Holendrzy zrezygnowali z krakowskich atrakcji jeszcze szybciej. Za to solny klimat Wieliczki nieźle służył Włochom, którzy najdłużej pozostawali w grze. Cóż, w Krakowie są ciekawsze obiekty niż stadiony :)

Z okazji meczu reprezentacji Włoch
Adaś nosił trójkolorową kokardę :)

W lipcu wybrałyśmy się nad polskie morze, napawać się jodowym powietrzem, spacerując brzegiem Bałtyku tam i z powrotem. Pomimo pięknych widoków nikomu nie polecam „wypoczynku” w kołobrzeskim kurorcie... Za to warto wybrać się do nieodległego Trzebiatowa, miasteczka o największym zagęszczeniu gotyckich zabytków oraz goszczącego w murach swych kościołów trzy wyznania chrześcijańskie czterech obrządków. Taki nadmorski ekumenizm katolicko-ewangelicko-grekokatolicko-prawosławny :)

Inne stworzenia też korzystały ze spaceru o zachodzie :)

A na ścianie jednej z kamienic Trzebiatowa
widnieje słoń z 1639 roku

Na początku września krakowską Drogą Królewską przedefilowały, jak co roku, najdłuższe psy świata, czyli krakowskie jamniki kształtów wszelakich. Biedne zwierzaki zostały przez swych okrutnych właścicieli zmuszone do noszenia idiotycznych ubranek. Szkoda, że szanującemu się psu nie wypada pogryźć własnego pana...

Zażenowany Hotdog...

Ze względu na czerwcową wizytę Włochów Wieliczka została gruntownie odnowiona. Dwa miesiące później nadal wyglądała pięknie i zachęcająco. Turyści też się chyba przekonali, że warto zobaczyć coś więcej, niż tylko kopalnię soli. Oby więcej takich pomysłów!

Na wielickim Rynku wyrwało dziurę,
przez którą widać główną atrakcję miasta :)

Żeby nie wyjść z wprawy, z Wieliczki do Krakowa wróciłyśmy szlakiem muszli, czyli fragmentem małopolskiej Via Regia. Trzeba przyznać, że krakowscy opiekunowie szlaku wykonali kawał dobrej roboty, bo oznakowanie tego fragmentu jest zaiste imponujące. A do tego jakie krajobrazy! Sami sprawdźcie, to jedyne 8 kilometrów :)

Charakterystyczny jakubowy słupek w Kosocicach

A we wrześniu Muzeodajnia kręciła się niemal wyłącznie wokół tematu Mogiły, otwierając w Krzysztoforach i na Słonecznym podwójną wystawę poświęconą tej dawnej podkrakowskiej wsi. Było zacnie, słowiańsko i odpustowo. A potem można było odpocząć...

Opactwo cystersów podczas odpustu
i tuż po remoncie dziedzińca

I tak właśnie minęło lato, właściwie nie wiadomo kiedy. Znów zrobiło się zimno i mroczno, a chociaż jutro zaczynają się Targi Książki, a na Małym Rynku rusza HalloWine czyli Strasznie Smaczny Kiermasz, to najchętniej wróciłabym do kociej filozofii życia z początków czerwca. Historia lubi się powtarzać...

PS A ponieważ w mieszkaniu trwa remont, to przy okazji wyremontowałam też Muzeodajnię. Zmienił się nieco wygląd, a do gabinetu podróżniczo-ikonograficznego dostać się teraz można przez osobną zakładkę u góry strony. Nawet muzea potrzebują czasami liftingu :)

sobota, 2 czerwca 2012

Odrobinka ciepła


Zimno. Lato nie chce przyjść. Do Londynu za daleko, więc na jubileuszowe imprezy się nie załapię. A do tego wszystkiego jeszcze Euro w perspektywie... A dajcie mi wszyscy święty spokój. Nie wstaję!



wtorek, 1 maja 2012

Wspomnienia na upał


Za oknem pełnia lata, stąd pewnie naszły mnie wspomnienia ubiegłorocznej wyprawy węgiersko-wiedeńskiej. Aż trudno uwierzyć, ale za chwilę minie rok od naszej peregrynacji szlakiem winno-termalnym, a tutaj w Muzeodajni, w gabinecie podróżniczo-ikonograficznym ciągle brak ilustrowanego pamiętnika z podróży. Śpieszę zatem nadrobić to zaniedbanie, zwłaszcza że majówka dopiero co się zaczęła, więc jest jeszcze czas na podjęcie szybkiej i słusznej decyzji o wyjeździe w krainę winem i wodą termalną płynącą. Tak właściwie, to jest to tuż za miedzą, jeśli patrzyć z perspektywy Polski południowo-wschodniej, a zatem nie trzeba wielkich przygotowań i wielogodzinnej jazdy.


Już sam wypad do stolicy Węgier może sprawić wiele przyjemności amatorom włóczenia się po malowniczych zaułkach wielkiego miasta. Ale poza samym Budapesztem  jest co najmniej kilka wartych odwiedzenia zakątków, bardziej sielskich-anielskich. Pół godziny jazdy na północ od stolicy leży urocze Szentendre, nieco dalej na wschód znajdzie się kilka godnych polecenia destynacji: Debreczyn, Eger i przede wszystkim Tokaj. A jeśli zachód jest Wam bliższy, to zarówno wybrzeże madziarskiego morza sprzyja wytchnieniu od upałów, jak i krótki wypad do malowniczego Sopron może wprawić człowieka w dobry nastrój. A z Sopron bardzo łatwo przemieścić się nad piękny, modry, wiedeński Dunaj.

To tylko kilka sugestii co do miejsc wartych zobaczenia. Jest tych miejsc na pewno o wiele więcej, ale za wymienione mogę ręczyć, bo smakowałam je z rozkoszą. Dlatego kierunek węgierski polecam wszystkim gorąco, wiedeński nieco chłodniej :)

piątek, 27 kwietnia 2012

Jak zostać artystą


Internet to niezgłębione morze zaskakujących informacji. Ja na przykład dowiedziałam się, całkiem przypadkiem, że jestem artystą wykonawcą utworów muzycznych i znajduję się na liście. Wprawdzie jeszcze nie dziedzictwa narodowego, tylko wykonawców niezrzeszonych, ale kto wie do czego jeszcze w internecie dojdę? Jakby tego było mało, to w dodatku należę do grupy pod nazwą „Schola i Bracia Dominikanie”. Coraz lepiej, prawda? A wszystko to za sprawą dwóch świetnych płyt, do których powstania udało mi się przyczynić. I nie powiem, że bez przyjemności :)

Teraz Związek Artystów Wykonawców STOART, na którego stronie zamieszczono wyżej wymienioną listę, zwraca się do nieświadomych swego istnienia artystów z apelem, aby się zgłaszać po odbiór tantiem. No cóż, widać na tym świecie wszystko zostało już wycenione. Dla mnie jednak udział w tym wspólnym śpiewaniu nadal pozostaje bezcenny i żadne tantiemy nic tu nie poradzą. I łezka się w oku kręci, że to już dziesięć lat minęło od tamtej pamiętnej nocy w dominikańskim refektarzu... :)

Zatem zerknijcie na tę stronę, bo może się okazać, że również jesteście nieuświadomionymi artystami. A płyty polecam, bo nieźle nam wyszły :)


piątek, 20 kwietnia 2012

Wielkomuzyczne środy


To już tradycja. W Wielkim Tygodniu przed Triduum Paschalnym następuje Wielkomuzyczna Środa. Ostatnio próbowałam policzyć, która to już z kolei Wielka Środa w towarzystwie Jordiego Savalla i jego muzyków, ale za każdym razem wychodziło mi inaczej. W tym roku, już po raz kolejny, Hespèrion XXI i La Capella Reial de Catalunya pozbawione zostały wsparcia wspaniałego głosu Montserrat Figueras, pamięci której Savall dedykował krakowski koncert. Być może dlatego zabrzmiał on tak nostalgicznie?

Tym razem usłyszeliśmy muzyczną opowieść o potędze dynastii Borgiów. Jej najsłynniejsi przedstawiciele nie zapisali się w pamięci potomnych zbyt złotymi zgłoskami (żeby nie powiedzieć dosadniej), ale jedno trzeba im przyznać: byli hojnymi mecenasami sztuki, wyróżniającymi się całkiem niezłym gustem. Przypomniane na nowo renesansowe pieśni, w krakowskiej św. Katarzynie były całkowicie na miejscu, zwłaszcza jeśli się ich słuchało, opierając się niemal o inne renesansowe arcydzieło, czyli nagrobek rodziny Jordanów.

Nie potrafię pisać o muzyce, wolę kiedy ona tłumaczy się sama. Dlatego poniżej, specjalnie dla Was, całość koncertu Dinastia Borgia zarejestrowanego w 2010 roku w opactwie Fontfroide w Narbonie, jeszcze z udziałem nieodżałowanej Montserrat...






PS Jak widać powyżej, niektórzy potrafią dbać o swoje prawa autorskie bez pomocy ACTA. Zostawiam jednak ten ekran na wieczną rzeczy pamiątkę :)

sobota, 14 stycznia 2012

Patrz pod nogi


W ubiegłym tygodniu Muzeodajnia wybrała się na studyjną wyprawę za zachodnią granicę. 70 muzealników szturmowało Berlin od strony kulturalnej, próbując w ciągu niecałych dwóch dób zobaczyć wszystko, w tym co najmniej 4 muzea od środka. Niezwykle interesujące doświadczenie, którego nie potrafiła zepsuć nawet para niekompetentnych pilotów renomowanego biura podróży oraz miejscami huraganowy wiaterek. Nie od dziś wiadomo, że muzealnik to zwierzę radzące sobie w najtrudniejszych warunkach.

Niemiecka stolica to miasto, które ściąga wzrok turysty w górę. A to wieża telewizyjna stercząca po stronie wschodniej, a to kolumna ze złotym aniołem po stronie zupełnie przeciwnej. W Bramie Brandenburskiej, która w końcu jest szersza niż wyższa, akcentem skupiającym uwagę jest stojąca na górze kwadryga, powożona przez boginię, której dawni berlińczycy kazali się ubrać, żeby gołym tyłkiem nie gorszyła przybywających do miasta gości (co ciekawe, dziś ten zgrabny tyłek pewnie chętnie oglądaliby uczestnicy Parady Równości, odbywającej się właśnie po owej tyłkowej stronie bramy). A współczesna szklana architektura rozrasta się we wszystkich kierunkach, ale również z wyraźną inklinacją ku górze. To zaledwie kilka, za to znaczących przykładów.

Zatem wydawałoby się, że zwiedzanie Berlina w deszczu nie ma większego sensu. A tu niespodzianka. Kiedy się chodzi z nosem przy ziemi, można poznać takie miejsca, które w normalnym trybie zwiedzania są niemal niemożliwe do zauważenia. Ot, na ten przykład można się przejść po murze którego nie ma, nawet tego nie zauważając.

Nocą na murze pod Reichstagiem






 Ale nie o murze, którego nie ma, a jest, chciałam mówić. Jest w Berlinie pomnik niezwykły, choć przypominający wydarzenia haniebne, który nie jest widoczny w krajobrazie miasta. Trzeba dopiero stanąć nad nim, żeby go zobaczyć. Na pustym, brukowanym placu Forum Fridericianum, między (remontowaną właśnie) operą, dawną biblioteką (dziś uniwersytet) i katolicką katedrą św. Jadwigi kwadratowa tafla grubego szkła nakrywa ukryte w ziemi niewielkie, białe pomieszczenie z pustymi regałami na książki. Podobno zmieściłoby się tutaj dokładnie tyle woluminów, ile ich spalono w tym miejscu 10 maja 1933 roku.

Pusta Biblioteka...
Na wielkim stosie, rozpalonym tutaj przez niemieckich narodowych socjalistów zaledwie kilka miesięcy po dojściu Hitlera do władzy, płonęły dzieła żydowskich i „nieprawomyślnych” autorów, takich jak Albert Einstein, Ernest Hemingway, Thomas Mann, Jack London, Bertold Brecht czy Heinrich Heine. Ten ostatni w napisanym w 1821 roku dramacie Almansor zawarł takie zdanie: „To był tylko przedtakt; tam gdzie pali się książki, na końcu także ludzi palić będą”. Te prorocze słowa, choć oryginalnie mówiące o barbarzyńskim paleniu Koranu przez chrześcijańskich rycerzy w Hiszpanii, zostały wyryte na pamiątkowej tablicy umieszczonej nieopodal, jako wywołujące niepokój memento.  Niepokój, bo skoro historia powtórzyła się już po raz kolejny, to skąd pewność, że barbarzyńcy znów nie stoją u bram?


Ten niezwykły pomnik Michy Ullmana, odsłonięty w 1995 roku, pojawia się już w przewodnikach po Berlinie, choć znaleźć go niełatwo. Dopełnieniem jego oszczędnej formy jest znajdujący się nieopodal Bramy Brandenburskiej rozległy Pomnik Pomordowanych Żydów Europy. Zestawienie tych dwóch form to ostrzeżenie, że wielkie zło ma często niepozorne korzenie...

Są rzeczy, które lepiej widać w ciemności. Pusta Biblioteka nocą

piątek, 13 stycznia 2012

Chciwość


Przykro zaczynać rok postem narzekającym, ale trudno. Niedawno zachęcałam Was do odwiedzenia Tyńca, a zwłaszcza zobaczenia pokazu układania ikebany. Cóż, dziś przychodzi mi to odwołać. Na stronie pojawiła się informacja, że od stycznia wstęp na pokazy będzie płatny, a bilety do nabycia w Benedyktyńskim Instytucie Kultury. Pokazy, nie warsztaty, a zatem nie ma tu mowy o kosztach materiałów, rzecz dzieje się w zabudowaniach klasztoru, więc odpada wynajem sali, „wykładowcą” jest benedyktyn, zatem również „bezkosztowy” dla Instytutu. Za co zatem opłata? Za wykład teologii? To tak, jakby pobierać opłaty za wstęp na rekolekcje w kościele...

Nie wiem, kto to wymyślił, benedyktyni czy Instytut, ale niesmak pozostaje ogromny...

Dopowiedzenie: benedyktyni już pobierają opłaty za głoszenie nauk rekolekcyjnych (plus oczywiście za poczęstunek, zwiedzanie opactwa i inne dobra). Dowód tutaj. No to czekamy na oficjalny cennik wstępu na nieszpory i eucharystię...