wtorek, 29 stycznia 2013

Książkonostalgia

Demotywatory straciły ostatnio swój demotywujący, ironiczny pazur i stały się strasznie przemądrzałe. Ale czasem uda się znaleźć coś dającego do myślenia. Na przykład w temacie czytania książek. Człowiek wykorzystuje każdą możliwą chwilę, żeby dowiedzieć się, co dalej z jego ulubionymi (i nie) bohaterami, czyta w tramwaju, w kolejce do dentysty, przy jedzeniu i gdzie tylko się da. A każde przeczytane słowo zbliża go nieuchronnie do końca opowieści, kiedy odwróci ostatnią kartkę i zobaczy (lub nie) brutalne słowo „koniec”.

Stan, w którym się wówczas znajduje czytelnik, nazwałam sobie książkonostalgią, bo to trochę tak, że w momencie zamknięcia tylnej okładki stajemy się jakby emigrantami wygnanymi z ojczyzny. Nie ma już przy nas przyjaciół, z którymi zdążyliśmy się zżyć podczas długich godzin wspólnego czytania, krajobraz się zmienia, zapachy znikają, a bywa i tak, że z upalnej plaży wyrzuca nas prosto w śnieżną zamieć. I zazwyczaj nie ma dla nas ratunku, bo choć warto wracać wiele razy do ulubionych książek (polecam!), to za każdym razem koniec będzie taki sam: nakaz powrotu do rzeczywistości. A przecież po to czytamy książki, żeby je skończyć!

Trochę lepiej znosimy syndrom ostatniej strony, kiedy książka jest częścią większej całości i kiedy czeka na nas kolejny tom, choćby jeszcze nie napisany. Ale jeśli jest to ostatnia strona ostatniego tomu, bez szansy na kontynuację? Przypomnijcie sobie swój stan ducha po odstawieniu na półkę Pana Wołodyjowskiego albo Rilli ze Złotego Brzegu albo Pani Jeziora. Albo Pana Lodowego Ogrodu tom czwarty. W tym ostatnim przypadku stanu ducha nie poprawia kapiąca za oknem odwilż, która zaczęła się dokładnie w momencie zamknięcia książki. Tak, to właśnie jest książkonostalgia...

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Dotknięcie Lodowego Ogrodu

Często tak bywa, że prawdziwy mól książkowy (w całkowicie pozytywnym tego słowa znaczeniu) organizuje sobie warunki czytelnicze odpowiadające właśnie czytanej książce. Kiedy czytałam „Diunę” Franka Herberta, to cały dom pachniał kawą z cynamonem o wdzięcznej nazwie „Melange”. A innym razem moje kolana zostały dotkliwie przypalone lipcowym słońcem, bo zatonęłam w prusowym „Faraonie” i nie zauważyłam, że cień przemieścił się na drugą stronę świata. W końcu miało być upalnie... Przykładów można by mnożyć i pewnie każdy ma takie ulubione opowieści.

Ale bywa i tak, że natura sama stara się dostosować do naszych lektur. Bo jak inaczej nazwać to sprzężenie dzisiejszej pogody z czytanym właśnie czwartym tomem „Pana Lodowego Ogrodu”? A zatem uprzejmie przepraszam wszystkich, którzy mieli dziś problem z dotarciem do pracy. Obiecuję, że następnym razem wezmę się za opowieści z tropików.

Lodowy Kraków
Lodowe krzaczki o poranku dnia następnego.
Cóż, ciągle jeszcze czytam...

czwartek, 17 stycznia 2013

Nadchodzi...

Nie jest dobrze. Z każdym porankiem perspektywa opuszczenia przytulnej przystani miękkiego łóżka staje się przyczyną koszmarów następnej nocy. Za oknem pogoda wołająca o pomstę do Nieba. I o słońce. Kalendarz pokazuje, że do kolejnych Świąt jeszcze długie dwa-i-pół miesiąca, a złośliwa pamięć zaczyna zacierać wspomnienia wolnego Bożego Narodzenia. Za to waga stała się jakaś dziwnie uparta i wrednie pokazuje ciągle kilka kilogramów więcej, niż w grudniu. Jednym słowem: bryndza...

Ale niektórzy mówią, zwłaszcza parający się psychologią Cliff Arnall, że to wszystko objawy zbliżającego się najbardziej depresyjnego dnia roku - Blue Monday. Otóż ten genialny Brytyjczyk obliczył, że poniedziałek ostatniego pełnego tygodnia stycznia, to kwintesencja ponurości życia. Bo to i światła słonecznego zaczyna brakować, i postanowienia noworoczne wydają się być coraz bardziej nierealne, a do tego wszystkiego niektórych zaczynają gnębić terminy płatności zaciągniętych na święta kredytów. Kiedy wstawił dane meteorologiczno-psychologiczno-ekonomiczne do stworzonego przez siebie matematycznego wzoru zdrowia psychicznego, wyszedł mu właśnie ów poniedziałek.

Nie ma się co łudzić. Rzeczywistość podnosi łeb i otrząsając się ze świątecznych snów znowu szczerzy zębiska. I to już w najbliższy poniedziałek...

A zatem to chyba nic dziwnego, że człowiek próbuje sobie pomóc, nie?! Nawet jeśli za pomocą innego Brytyjczyka...


Chyba widać, że to Colin Firth...

czwartek, 10 stycznia 2013

Tajemnice krakowskiego Ludwinowa

Kraków jest pełen tajemnic i oryginalnych pomysłów. Wystarczy przejść się przez krakowski Rynek, by napawać się małymi i większymi odkryciami. Ale jeśli tylko zdecydujemy się na nieco dalszą wyprawę, doznania wzrastają wraz z odległością od Sukiennic. A jeśli jeszcze ktoś zapragnie skorzystać z komunikacji miejskiej, to podróż taką będzie mógł zaliczyć do kategorii ekstremalnych.

Ot, choćby na takim Ludwinowie, czyli naprzeciw Skałki, patrząc ponad Wisłą, znaleźć możemy oryginalne podejście do reklamy. Nie ma dwóch zdań, mamy w Krakowie odważnie i niekonwencjonalnie myślących deweloperów. Bo czyż nie korci Was sprawdzić, jak wyglądają mieszkania zachwalane w poniższy sposób?


Kraków jest też miastem o dużej tolerancji religijnej, w którym schronienie znaleźć mogą wyznawcy różnej maści. Nikogo zatem nie powinien dziwić mural na jednej z ludwinowskich kamienic, oddający hołd pewnej sekcie, mającej zresztą w całej Polsce rzesze wyznawców. Ma ona chyba coś wspólnego z chrześcijaństwem, bo jej świątynie pękają w szwach zarówno w niedziele, jak i w okolicach głównych świąt chrześcijańskich. Aczkolwiek wierni wyznawcy pojawiają się nich regularnie również w dni powszednie. Tak to już bowiem jest z siatanistami :)


A przy okazji, kolejną siatanistyczną świątynię budują mi tuż za miedzą. Ciekawe zatem, czy podobne w treści murale nie pojawią się również na murach naszych azorskich slumsów?