piątek, 30 grudnia 2011

Zamiast podsumowań



Proszę zatem uprzejmych Czytelników o rozsądne marzenia, żeby nie trzeba było w przyszłym roku tworzyć dramatycznych podsumowań rzeczywistości! No i pamiętajcie, że w poniedziałek trzeba wrócić do pracy...

Nieźle mi wychodzi psucie szampańskiego nastroju, prawda? :)

środa, 7 grudnia 2011

Co zrobić z książką?


Odpowiedź na powyższe pytanie wydaje się banalnie prosta: przeczytać! No tak, ale jeśli już się przeczytało i okazało się, że była to tylko przelotna znajomość? A tu miejsca na dobrych książkowych przyjaciół brakuje na półce... Co wtedy? Odpowiedzi jest kilka i żadna z nich nie należy do kategorii: „wyrzucić” (nawet na makulaturę).

Można na przykład oddać książkę w dobre i spragnione ręce. Jak co roku portal książkofilów, czyli BiblioNETka, przeprowadza akcję „Biblionetkołaj”, która daje gwarancję, że książka trafi do kogoś, kto naprawdę jej poszukuje. Cała zabawa jest bardzo prosta, bo zaczyna się od zarejestrowania się na BiblioNETce, jeśli ktoś jeszcze dotąd tego nie zrobił (a warto, nie tylko w czasie świątecznym). Następnie wyszukujemy w systemie książkę, którą chcemy oddać i sprawdzamy, kto ma ją w schowku pod szyldem: „poszukuję”. Poprzez zapytanie do mikołajowej śnieżynki (przez wysłanie wiadomości do tej zacnej niewiasty) dopytujemy się o adres spragnionego czytelnika, który sam go udostępni, jeśli będzie zainteresowany (a kto by nie był zainteresowany prezentem od Mikołaja?!). Potem zostaje nam już tylko udać się na pocztę i wysłać paczuszkę, żeby ktoś za parę dni mile się uśmiechnął :) Jeśli ktoś zdecyduje się na zabawę w Mikołaja (świętego czy też nie), to niech zajrzy tutaj. A jeśli tak się zdarzy, że to do Ciebie dotrze paczka od Biblionetkołaja, to warto mu podziękować w tym miejscu, bo osobiście jest to niemożliwe (jak to ze świętym Mikołajem bywa). Ja swój prezencik już dostałam i to nie po raz pierwszy, co powinno przekonać nieprzekonanych, że warto prowadzić schowek na BiblioNETce :)

maleńki fragment kiermaszu
na najpiękniejszych krużgankach
Innym pomysłem na wietrzenie biblioteczki jest udział w akcji „Ciacho za ciacho”, organizowanej dwa razy do roku przez beczkowy Szpunt na krużgankach krakowskiego klasztoru Dominikanów. Tu pomysł jest jeszcze prostszy: przynieś książki na klasztorną furtę, a w najbliższą niedzielę zostaną one wystawione na sprzedaż na kiermaszu charytatywnym. Tym sposobem osiągasz kilka celów jednocześnie: masz miejsce na nowe książki (które zresztą możesz nabyć na owym kiermaszu), pomagasz w budowie studni w Sudanie Południowym i Ugandzie (w tym roku na ten cel przeznaczone są dochody z kiermaszu) oraz miło spędzasz czas na buszowaniu wśród kiermaszowych książek, opychając się jednocześnie nabytymi obok charytatywnymi ciachami, a może nawet popijając to wszystko kawusią bądź herbatką :) Jedynym mankamentem tej metody jest jej ograniczenie terytorialne. Ale zawsze można wpaść na chwilę do Krakowa!

I jeszcze trzecia metoda, wcale nie ostatnia, ale może na niej poprzestanę: można oddać książki bibliotece w potrzebie. Łatwo taką znaleźć, bo niemal każda biblioteka pod tę kategorię podpada, ale niektóre są potrzebujące bardziej. 4 listopada doszczętnie spłonęła biblioteka w Kobułtach na północy Polski, przez co wiele osób zostało pozbawionych dostępu do książek. Można im pomóc w odtworzeniu księgozbioru, wystarczy dostarczyć książki do jednego z punktów zbiórek w Polsce. Wszelkie informacje na ten temat można znaleźć na fejzbuku (niestety, tylko dla zarejestrowanych...), gdzie dobrzy ludzie zorganizowali akcję zbieraczą.

A zatem - do dzieła!

niedziela, 27 listopada 2011

Wieczór w Tyńcu


Ostatnio zdarza mi się często słyszeć niezbyt pochlebne opinie o benedyktyńskim opactwie w Tyńcu, że zbyt skomercjalizowane, że zniknął gdzieś kontemplacyjny nastrój tego miejsca. Być może. Ale dzieją się tam również rzeczy warte uznania. Jeden z tynieckich mnichów, ojciec Hieronim Kreis, który japońską ikebanę przystosował do chrześcijańskich potrzeb, raz w miesiącu pokazuje, jak układa się ikebanę, okraszając ten pokaz komentarzem na temat symboliki tworzonej właśnie kompozycji.

o. Hieronim przy pracy

Czasem to po prostu kilka gałązek, ale ułożonych z takim kunsztem, że bukiety z setki róż tracą przy niej cały blask. Bo tutaj wszystko ma określone miejsce, każda linia wychodzi z podstawy pod określonym kątem zarówno pionowo, jak i poziomo. Tu żaden element nie jest przypadkowy, a każdy zależny jest od drugiego. Taki obraz świata, w którym wszyscy jesteśmy od siebie zależni.

Nie jest to prosta kalka z japońszczyzny, bo po pierwsze jesteśmy w Polsce, a po drugie hieronimowa ikebana tworzona jest na potrzeby liturgii. Jego ikebany to coś więcej niż ozdoba ołtarza, to mały (choć czasem sporych rozmiarów) traktat teologiczny oparty na czytaniach liturgicznych, dostosowany do aktualnego okresu liturgicznego. Taka kwiatowa Biblia pauperum, która Ewangelię przekłada na język symboli. A nawet jeśli nie uda się człowiekowi odczytać tak do końca właściwego sensu kompozycji, to i tak pozostaje piękna.

Ikebana na początek adwentu

Na koniec następuje jeszcze dekompozycja całego układu, czemu towarzyszą nie tylko komentarze dotyczące technicznej strony układania ikebany (żeby to się wszystko razem trzymało pod takimi kątami, jak trzeba), ale też ogólne dywagacje o życiu i świecie (choćby o rogach łosia bądź głupich turystach cieszących się z wiosny w listopadzie). A jeśli ktoś ma szczęście, to może wrócić do domu z jakimś elementem zdekomponowanej ikebany :)

 
Ikebanowy element mojego „wieńca” adwentowego

Jeśli ktoś chciałby wiedzieć coś więcej, to warto odwiedzić stronę Benedyktyńskiego Instytutu Kultury „Chronić Dobro”, gdzie znaleźć można więcej informacji o pokazach oraz o samej ikebanie. Warto zobaczyć tę dobrą stronę Tyńca!

czwartek, 24 listopada 2011

La Capella Reial del Cielo


Nie zaśpiewała na tegorocznym festiwalu Misteria Paschalia w Krakowie, choć organizatorzy do końca nie wykreślali jej z programu. Już wiemy, że więcej nie zaśpiewa. Montserrat Figueras, kobieta o niezwykłym głosie, zmarła wczoraj. Pewnie dostała już angaż do Królewskiego Zespołu Nieba, dla którego zostawiła Katalonię. Nam szczęśliwie pozostały nagrania. I wspomnienia. ¡Muchas gracias, Señora! ¡A Dios!


poniedziałek, 7 listopada 2011

„Błogosławieni...


... którzy, nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa”. To poniekąd wygodne usprawiedliwienie długiego milczenia (na przykład blogera) najlepiej oddaje sedno sprawy. Wczoraj na Targach Książki w Krakowie zauważyłam tendencję odwrotną, którą opisać można innym sparafrazowanym powiedzeniem: „Tyle książek drukują a czytać nie ma czego”. A zatem, po miesiącach milczenia, nadszedł czas na post narzekający.

Właściwie co roku po Targach Książki obiecuję sobie, że to już ostatni raz. Tłumy ludzi obijających się o siebie wzajemnie i skutecznie blokujących dojście do stoisk z książkami, obezwładniający zaduch tak zwanej hali wystawowej, którego głównym składnikiem zapachowym bynajmniej nie jest zapach nowej książki (ani nawet kawy, jak bywało w latach przeszłych) oraz wszechogarniający hałas, który jakoś nie kojarzy mi się z czytelnictwem to główne zarzuty wobec tego „święta książki”. Plus dość wysokie opłaty za wstęp, jeśli komuś nie udało się zdobyć darmowego zaproszenia, a co za tym idzie konieczność odstania swego w długiej kolejce. Jeśli do tego dodamy ceny książek, nawet wraz z rzadka pojawiającymi się promocjami, to do głowy ciśnie się pytanie: cóż mogą mi zaoferować wystawcy czego ja w internecie nie znajdę (i to za dużo niższą cenę)?

 Sobota na Targach (fot. oficjalna)

Wydaje się więc, że Targi Książki są bardziej dla branżowców niż dla przeciętnego zjadacza książek. I wydaje się, że jedynie możliwość spotkania z autorami i to kilkoma naraz, pod jednym dachem, powoduje napływ takich tłumów (nawet jeśli niektórzy autorzy odgradzają się od fanów grupą rosłych ochroniarzy). Bo cóż innego kazałoby inteligentnym (skoro czytają książki) ludziom narażać się na takie przeżycia?

Dla mnie jedyna korzyść z tegorocznych targów to sympatyczne spotkanie pozatargowe w gronie osób znanych mi do tej pory jedynie wirtualnie. Bardzo przyjemne doświadczenie faktu, że Internet nie zawsze kłamie :)

środa, 17 sierpnia 2011

Koszmarny Portret


Nie ma książek moralnych lub niemoralnych. Są książki napisane dobrze lub źle. Nic więcej.

Jeśliby to twierdzenie Oskara Wilde'a zastosować do filmów, to wczoraj widziałam bardzo zły film. Skusiło mnie bowiem kino za szóstkę, a w nim najnowsza ekranizacja Portretu Doriana Graya w reżyserii Olivera Parkera. I był to błąd. Fantastyczną (bo należącą niewątpliwie do nurtu fantastyki) powieść Wilde'a przerobiono bowiem na politycznie poprawny, przydługawy i koszmarnie nudny horror. Scenarzystę (Toby'ego Finlaya) autor oryginału powinien do końca życia męczyć w koszmarach za wprowadzanie treści, których pierwowzór nie posiadał. Nie ukrywam, że bardzo lubię ów literacki pierwowzór, dlatego pewnie tak bardzo mnie wkurza jego przerabianie na krwawą miazgę. Czy filmowcy nie mogliby napisać sobie własnej opowieści, a jeśli wykorzystują cudzą, to czy nie mogliby szanować niezbywalnych praw autorskich? Zwłaszcza że autor nie żyje i nie może się już bronić wykreśleniem swego nazwiska z czołówki...

Chciałabym natomiast, żeby w ramach odtrutki Telewizja Polska wyemitowała Portret Doriana Graya z 1993 roku, w reżyserii Andrzeja Łapickiego. Chętnie go ponownie obejrzę. Być może też nie jest idealny, ale gorszym, niż ta nieudana brytyjska produkcja, na pewno być nie może...

Jan Peszek jako lord Henryk Wotton. Teatr Telewizji 1993

wtorek, 16 sierpnia 2011

Klaustrofilia


Na fali ostatnich postów Szymona zwanego Wiercipiętą oraz przeżyć towarzyszących minionej właśnie słonecznej „nocy” Cracovia Sacra, postanowiłam zainteresować Państwa miejscem wewnątrz krużganków czyli tak zwanym wirydarzem.
Odblask Raju wylewający się z wirydarza na krużganki
(klasztor Franciszkanów w Krakowie)

Zgodnie z definicją architektoniczną, jest to wewnętrzny ogród klasztorny, otoczony krużgankami, na którego środku najczęściej znajduje się źródło, studnia lub fontanna. To miejsce ciszy, która ma sprzyjać kontemplacji i całkiem prozaicznemu odpoczynkowi od zgiełku. Zakonnikom ma sprzyjać, bo jest to jednak miejsce wewnętrzne klasztoru. Tyle teoria, a jak jest w praktyce?

Maleńki wirydarz pustelni Santa Cova na Montserrat niedaleko Barcelony.
Oaza ciszy otoczona krużgankami ze studnią pośrodku.

W krajach o klimacie przyjaznym człowiekowi krużganki niemal całkowicie otwierały się na wirydarz, tworząc arkadową galerię obiegającą ogród, w której można się było schronić przed nadmiernym słońcem lub z rzadka padającym deszczem. Spacerując po krużgankach można było w każdej chwili wejść do raju, jakim jawił się zielony wirydarz ze „źródłem wody żywej wytryskującym w jego wnętrzu”. Przeniesienie tej zasady w naszą strefę klimatyczną okazało się jednak pomysłem chybionym...

Krużganki katedry w Kamieniu Pomorskim - polskie lato AD 2007

Dlatego też przy naszych klasztorach najczęściej spotkać można krużganki odgrodzone od wirydarza wysokimi, przeszklonymi oknami, z witrażami lub bez, ale przeważnie nieprzejrzystymi szybkami. Tym sposobem wirydarz stał się miejscem najbardziej wewnętrznym (nie licząc cel zakonnych), w którym zakonnicy w ciszy mogli oddawać się kontemplacji. I tak zostało do dziś, co jest o tyle istotne, że krużganki coraz bardziej zamieniają się po prostu w ciągi komunikacyjne, dostępne już nie tylko zakonnikom, ale i świeckim. A w klasztorze takie claustrum jest przecież koniecznością.

Wirydarz klasztoru Franciszkanów w Krakowie podczas nocy Cracovia Sacra :)

Jak działa takie miejsce ciszy można się było przekonać w ostatnich dniach w Krakowie, podczas tak zwanej „nocy kościołów” (jednej z 5 nocy krakowskich), która jest o tyle specyficzna, że odbywa się główne w dzień, a nawet w dwa dni. Zachęcająco otwarte drzwi, prowadzące z franciszkańskich krużganków na zalany słońcem wirydarz, wciągnęły nas w tę przestrzeń jakby z innego świata. Owszem, słychać tu było toczącą się w kościele liturgię, ale dźwięki przefiltrowane przez grube mury dochodziły przytłumione, zaś dźwięków miasta w ogóle nie było słychać, choć tuż obok klasztoru biegną tory tramwajowe.

Św. Franciszek ze zwierzątkami

Natomiast pośrodku zadbanego ogrodu funkcję fontanny, czy też w tym przypadku bardziej źródła życia zakonnego, pełniła postać świętego Franciszka, radośnie śpiewającego swoją Pieśń słoneczną wraz z ptaszkami i marcowym zającem. Tym razem żadnego z zakonników nie spotkaliśmy, widocznie szukali ciszy gdzie indziej, ale na pewno jest to jedno z ulubionych miejsc w klasztorze. Cóż, jak się ma taki ogród, to łatwo zachorować na klaustrofilię :)

Zaglądnijcie zatem, jeśli tylko macie okazję do któregoś z rajskich orgodów na ziemi. Warto czasem poczuć przedsmak Raju...

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Klawiszowstręt


Pewien wiercipięta wytknął mi ostatnio (no, trochę dawniej niż ostatnio), że przydałoby się coś nowego na blogu napisać. Cóż, ma człowiek rację. Ale ponieważ moja zawodowa praca składała się w minionych tygodniach głównie z siedzenia przed monitorem i stukania w klawisze (komputerowe oczywiście), więc jakoś blogomuza nie chciała mnie nawiedzić. Za to dziś oficjalnie zakończyłam zmagania, aby odpowiednie dać rzeczy słowo i mogę obecnie nawet i Muzy (przez duże M) posłuchać...

 Dominik i Pies czyli Święty z Atrybutem ;)

Ale dziś jeszcze sobie poświętuję z całą dominikańską rodziną :) I w ramach prezentu proponuję sekwencję ku czci św. Dominika odśpiewaną dokładnie siedem lat temu podczas pamiętnej Kapituły Generalnej w Krakowie. Internet to jednakowoż fantastyczny wynalazek! :)

Współczesna wersja dominikanina z atrybutem ;)

wtorek, 14 czerwca 2011

Post poniekąd antynarzekajny


Oto do jakich mutacji może prowadzić praca w Muzeodajni. To się po prostu w głowie nie mieści!


Nocne życie Krakowa


Dawno nie marudziłam, więc najwyższy czas to nadrobić. Od jakiegoś czasu zastanawiam się nad fenomenem projektu Krakowskich Nocy. Co też ludzi ściąga nocą do placówek, które przecież dostępne są na co dzień, a niektóre w ogóle ze swej istoty działają późną porą?

Za nami już Noc Muzeów, podczas której w mało komfortowych warunkach tłumy ludzi przebiegają sale muzealne (a raczej przeciskają się przez spory tłoczek), które w warunkach normalnych raczej świecą pustkami. Fakt, w niektórych miejscach przygotowuje się "program specjalny", ale przeglądając ulotkę trudno trafić na jakieś fajerwerki, raczej są to corocznie powtarzane "iwenty", które przeważnie przeszkadzają w normalnym zwiedzaniu wystawy. A zatem Noc Muzeów jest dla osób, które od tych instytucji oczekują czegoś więcej niż wystawy, w nocnym anturażu i to za darmo.

Idźmy dalej. W najbliższy łikend czeka nas Noc Teatrów (spokojnie, zdobycie darmowych wejściówek jest już praktycznie niemożliwe). I znów w większości przypadków są to spektakle, które w krakowskich teatrach można zobaczyć w trybie normalnym, o ile dorwie się bilety, które jednak są nieco bardziej dostępne niż wejściówki na najbliższą noc (i sporo droższe). Dla kogo zatem Noc Teatrów? Czy tylko dla oszczędnych? I to takich, którzy nie pracują, bo wejściówki są dostępne we wtorek od godziny 9.00 i rozchodzą się praktycznie w ciągu dwóch godzin.

Poza tym cyklem Krakowskich Nocy, ale też nocą, można było ostatnio zwiedzać wszystkie krakowskie synagogi. I tu mam więcej zrozumienia, ponieważ na co dzień kilka z tych obiektów jest trudno dostępnych, zatem jest to okazja aby nadrobić zaległości w zwiedzaniu. Tylko cały efekt może popsuć rycząca ponad wszelkie dopuszczalne normy poziomu decybeli muzyka, która do sakralnego bądź co bądź wnętrza pasuje jak pięść do nosa... Może szczególnym bodźcem do zwiedzania synagog była możliwość wygrania nagrody za zebranie pieczątek niemal ze wszystkich miejsc udostępnionych tej nocy? Nie wiem, wydawało mi się, że osób polujących jedynie na pieczątki, nie zainteresowanych zwiedzaniem wnętrza, było niewiele. Więc może jednak świeżość tego pomysłu przeważyła nad korzyściami materialnymi.

Przed nami jeszcze Noc Jazzu, Noc Sakralna i Noc Poezji, a każda przyciąga rzesze wyznawców. A mnie wciąż nie daje spokoju pytanie - dlaczego tylko nocą?

Na zdjęciu koncert w synagodze Tempel, nieco mniej ryczący (ale tylko nieco) niż ten, który miał miejsce w Starej Bożnicy

poniedziałek, 9 maja 2011

Spacerkiem po mieście


Wprawdzie aura raczej zniechęcała do spacerów, kiedy tylko trafił się jakiś wolny dzień (a ostatnio mieliśmy ich przecież sporo), ale trudno tak wysiedzieć w domu, kiedy wokół tyle powodów do radości. A oto kilka upolowanych momentów:

Wystawa na Rynku: Jan Paweł II. Album rodzinny z aktualną polityką w tle 

A tuż obok wejścia do znanej krakowskiej księgarni ktoś zaprezentował swoje poglądy polityczne o wiele skromniej niż zwolennicy najsłynniejszego komika wśród polityków. Cóż, banery na Rynku są raczej drogie

Wystawa (miejmy nadzieję czasowa): Wszystkie papieże rektora.
Na zdjęciu dzieło pt. Papież, któremu wypadł dysk lub też Zwolennicy teorii płaskiej Ziemi w ofensywie

A oto sposób na zabicie pamięci: papież na każdym słupie, papież na każdej latarni... Boję się otworzyć lodówkę!

To tyle na dziś doniesień z najpiękniejszego z miast. Mimo wszystko spacery to bardzo przyjemna i edukacyjna forma spędzania czasu. O czym przekonuje Państwa pies, który jeździ MPK! 

Było super!

czwartek, 28 kwietnia 2011

Royal Wedding Sick Bag


Postny czas Muzeodajni, liczony chyba nawet według starszego rytu, bo dłuższy niż 40 dni, czas zakończyć. Jakoś tak się dzieje, że najciekawsze obserwacje przychodzą ostatnio z jakże nam wszystkim bliskich Wysp. A ponieważ już jutro Sam-Wiesz-Jaka uroczystość, zatem najwyższy czas na pomarudzenie i w tej wdzięcznej kwestii. Swoją drogą wcale się nie dziwię, że Brytyjczycy nie chcą się pozbyć monarchii, skoro przynosi im ona tyle niezamierzonej radości :)

Jak zwykle w takich okolicznościach pojawiło się sporo gadżetów ślubnych, od poduszek, koszulek, podkładek pod śniadanie, kubków itp. drobnicy, aż po luksusową pościel i pewnie sporo innych bardzo potrzebnych rzeczy. Oczywiście wszystko z motywem serduszek, girland kwiatowych, Union Jacków i portretów (już nie tak) młodej pary. Ot, choćby taki kubulek:

Początkowo biznes kręcił się nieźle, w końcu taki pamiątkowy gadżet to jakiś znak czasu, a ludzie ostatnio jakoś historią bardziej się interesują. Zatem kupowano, a co za tym idzie produkowano temu podobne drobiazgi bez opamiętania. W pewnym momencie proste wzory przestały wystarczać i zaczęły pojawiać się napisy o większym ładunku oryginalności (tłumaczenie z wolnej stopy, dla tych, którzy wolą języki romańskie, z zachowaniem poprawności politycznej):

 Gdybym tylko poszła/poszedł do St Andrew's...
(uczelnia, na której Kate i Wills studiowali)

 To powinnam/powinienem być ja...

W każdym razie oszczędziłam/łem się dla Harry'ego

Jednak w ostatnich tygodniach media jak zwykle przedobrzyły. Ślub książątka opanował wszystkie kanały, wszystkie szpalty i zaczął wylewać się bez ograniczeń na ulice. Nie ma się zatem co dziwić, że Wyspiarze zareagowali z właściwym sobie humorem:

 Nie jestem kubkiem na królewski ślub

 Mało mnie obchodzi królewski ślub


 Dzięki za darmowe wolne dni. Czterodniowa popijawa
ku czci Jego Wysokości księcia Williama i Kate Middletown



 Chrzań ten ślub. Walcz z cięciami (budżetowymi)


 A tu dłuższa opowieść, oda do kubka (sic!), w skrócie:
co się tak cieszysz? Jak się rozejdą, wylądujesz w śmietniku...


Ukoronowaniem dzieła znużonych żartownisiów są takie oto torebki pierwszej potrzeby, które należy mieć przy sobie w piątek, na wypadek, gdyby kogoś zemdliło z nadmiaru ślubnych wieści...



A ja tylko nieśmiało przypominam, że w naszej kochanej ojczyźnie już w niedzielę Sami-Wiecie-Jaka uroczystość. Jesteście przygotowani?

środa, 23 lutego 2011

Brytyjczycy do kamer!


Literaci do piór, studenci do nauki, a Brytyjczycy do kręcenia filmów! Bo cóż można więcej powiedzieć po obejrzeniu najlepszego filmu, jaki ostatnimi czasy pojawił się w kinach? Szkoda strzępić sobie po próżnicy język, że dzieło genialne, pełne smaczków, miejscami patetyczne, ale nie pompatyczne, że rewelacyjna obsada, że aktorzy prześcigali się w doskonałości gry, że zdjęcia powalające (mnie jęk z gardła wyrwał widok głównej nawy opactwa westminsterskiego z lotu ptaka), że muzyka cudowna (ech, ten Beethoven!), bo o tym piszą i mówią wszystkie światowe media. Tak, to jest film o dramatycznych chwilach brytyjskiego imperium, o przełamywaniu własnej słabości, o trudnym obowiązku i odpowiedzialności, o przyjaźni wreszcie, która nie ma nic wspólnego z radosnym poklepywaniem się po plecach. Ale mnie po seansie pozostało, oczywiście obok zachwytów, współczucie dla królewskiej rodziny, pozbawionej uroków zwyczajnego życia. I tak się zastanawiam, czy aby na pewno powinno się dzieciom pozwalać na zabawę w księżniczki i królewiczów? W lukrowany świat, który z tym rzeczywistym nie ma wiele, a może nawet nic wspólnego? Takie krótkie spojrzenie za fasadę buckinghamskiego pałacu, za którą znaleźć można niezwykłe, bo królewskie przykłady okrucieństwa, strachu i samotności, wielu może uleczyć z zazdrości...



A mowa, oczywiście, o najnowszym dziele Toma Hoopera The King's Speech (dla jakiegoś powodu po polskiemu brzmi to Jak zostać królem... cóż, widocznie musi). To kolejny, po Królowej Stephena Frearsa, film o brytyjskiej rodzinie królewskiej, przedstawiający jej członków w ludzkim wymiarze. Jeśli ktoś jeszcze nie był, to koniecznie niech nadrobi tę zaległość. Naprawdę warto.

A jeśli o zazdrość chodzi, to czy kiedykolwiek polskie filmy, inspirowane polską historią osiągną taki poziom? Bym chciała...

wtorek, 15 lutego 2011

Lekki powiew lata


Wiosna chwilowo skapitulowała i ustąpiła miejsca zimie, prawowitej władczyni lutego. Więc właściwie wszystko jest w porządku, ale ostatnie słoneczne dni nieco nas rozpieściły. Dlatego tym chętniej wraca się do wspomnień ciepłego lata, żeby jakoś przetrwać najbliższe tygodnie. A ponieważ wrodzone (albo raczej skrupulatnie nabyte) lenistwo nie pozwoliło mi dotychczas podzielić się z Wami fotoreportażem z mojej wakacyjnej wędrówki polskim odcinkiem Via Regii, poznaczonej muszelkami i żółtymi strzałkami drogi do Santiago, w tej chwili właśnie nadrabiam to zaniedbanie.


Klikając na powyższy banerek, traficie na album 216 fotografii z komentarzami, które poprowadzą Was sierpniowym szlakiem z Krakowa do Zgorzelca. A zatem: buen camino!

wtorek, 4 stycznia 2011

Noworoczne zaćmienie


No tak. Nie dość, że ten czas tak szybko biegnie, to jeszcze natura funduje nam na dobry początek zaćmienie. Dobrze, że tylko słońca, a niekoniecznie umysłu... Muzeodajnia cieszyła się szczególnymi względami Nieba, bo zesłano nam mgłę na tyle gęstą, że posłużyła jako naturalny filtr do oglądania zaćmionego słoneczka. 80% zaćmienia to nie taka znów częsta sprawa, więc służbowo wybrałam się na uwiecznienie tego faktu. Nie wiadomo, kiedy trzeba będzie postraszyć krnąbrnych współpracowników jakąś wymyślną klątwą, a już starożytni Egipcjanie wiedzieli, że zaćmione słońce nieźle się do tego nadaje :)

Postanowiłam więc Państwa trochę postraszyć, tak dla wprawy. Poniżej parę fotek oraz dramatyczny film dokumentalny znad Łąk Nowohuckich.

Nowa Huta, godzina 9.35

 Ciemność ogarnia niepokornych... 
(to akurat nieprawda, bo tu już się robiło coraz jaśniej)


 „Coś zżera słońce”, triller, reż. God Almighty,
prod. Muzeodajnia Pictures, Nowa Huta 2011