Wrześniowy wieczór. Jeszcze jasno, bo w Hiszpanii słońce zachodzi później. Ale zamiast zachwycać się urodą galisyjskiego zmierzchu, mam ochotę gryźć i kopać. Chociaż nie, nie mam już na to siły... Od ponad godziny snujemy się asfaltową drogą pod górę, licząc że już za zakrętem pojawi się wytęsknione albergue, bo przecież z Lavacolla do Monte do Gozo jest tylko śmieszne 2 kilometry, a przynajmniej tak twierdzi autor naszego miniprzewodnika. Na dodatek znikają gdzieś przydrożne słupki, na których skrupulatnie odnotowywane są kilometry pozostałe do Santiago. O, są nareszcie jakieś budynki! No nie, to gmaszyska telewizji hiszpańskiej... Zatrzymajmy się na chwilę, a najlepiej w ogóle zostańmy tutaj. Ja dalej nie idę! No dobra, dobra, już się ruszam, ale to ostatnie podejście i naprawdę siądę i zacznę wyć...
Tak dowlokłyśmy się do Monte do Gozo - Wzgórza Radości, ostatniego przystanku pielgrzymów przed wejściem do Santiago de Compostela. Ale dla mnie to zawsze będzie wzgórze zwątpienia, które przyprawiłoby mnie o całkowitą rezygnację, gdyby Aśka nie zmusiła mnie do ostatecznego wysiłku. Kiedy dotarłyśmy wreszcie do recepcji ogromnego schroniska dla pielgrzymów, ja zamiast się cieszyć, ryczałam z wściekłości i bólu promieniującego z odbitej stopy do samego mózgu. Dopiero ciepły prysznic i smak San Miguela wypitego na zboczu wzgórza, z którego nawet za dnia nie było widać wież katedry św. Jakuba, uspokoiły nerwy na tyle, że nawet nocleg w pokoju z Niemkami już nie wyprowadził mnie z równowagi. No cóż, każdy się raduje jak potrafi...
Ale dopiero teraz, 5 lat od tamtych wydarzeń, dociera do mnie sens zawarty w całej sytuacji. Tak to już jest z Drogą, kto raz postawił na niej stopę, ten już nigdy nie przestanie pielgrzymować, nawet jeśli siedzi wygodnie w fotelu. Droga i tak się upomni o swoje i będzie Cię wzywać, aż znowu wyruszysz. Bo warto.
Doskonale o tym wiedzą Emilia i Szymon Sokolikowie, którzy rok temu wyruszyli z Saint-Jean-Pied-de-Port po francuskiej stronie Pirenejów, aby po 26 dniach wędrówki stanąć na Monte do Gozo, skąd do św. Jakuba z Composteli zbiega się o poranku następnego dnia. Swoje przeżycia, czasem podobne do tych opisanych powyżej, zawarli na blisko 400 stronach książki Do Santiago. O pielgrzymach, Maurach, pluskwach i czerwonym winie, wydanej przez Carta Blanca dosłownie przed chwilą. Ale to nie tylko ich wspomnienia, to także opowieści o pielgrzymach, świętych, cudach, królach i łotrach, architekturze katedr i małych kościółków, kulturze arabskiej i w ogóle fenomenie camino w jego ponad tysiącletniej tradycji, wplecione w pielgrzymią codzienność XXI wieku. A wszystko to okraszone całkiem praktycznymi uwagami dla wszystkich, którzy w tę tradycję zechcą się wpisać. Lektura wciąga niebywale, można nieopatrznie przejechać właściwy przystanek ;)
Już dawno żadna książka nie sprawiła mi takiej przyjemności!
oooooooooo!
OdpowiedzUsuńAle świetne!
Z serii Carta Blanca czytam akurat pasjonującą powieść "Tajemnica prezbitera", a na "Do Santiago" już ostrzę sobie apetyt. Podobnie zresztą jak na pielgrzymkę do św. Jakuba. Przy okazji polecam najnowszy numer "Gościa Niedzielnego" z przewodnim tematem "Za Muszelką marsz!". Są dwa świetne artykuły i przecudne zdjęcia z Camino! Szczerze polecam!
OdpowiedzUsuńAkurat jestem u rodziców, więc "Gościa" sobie jutro podczytam i podglądnę :) A do wędrówki do Jakuba zachęcam nieustająco, czy to w Hiszpanii, czy w Polsce. Zresztą, u Sokolików też to znajdziecie. A przy okazji, to bardzo sympatyczni ludzie :)
OdpowiedzUsuńO, no proszę, super sprawa! W ogóle Carta Blanca (czy się mylę, że wydawnictwo ma coś wspólnego z PWNem?) wydaje naprawdę ciekawe pozycje. Pierwsza wizyta w polskiej księgarni i od razu wpadli mi w łapki, choć tego Santiago jeszcze nie było :)
OdpowiedzUsuńA nawet nie wiem, czy mają coś wspólnego. Ale książki zdecydowanie warte polecenia! :)
OdpowiedzUsuń