środa, 28 lipca 2010

Lato w Krakowie


Jak to w Polsce (a w Małopolsce zwłaszcza) bywa, rzucamy się od skrajności do skrajności. Jeszcze tydzień temu narzekaniom na okrutne słońce i obrzydliwy upał oraz skandaliczny stan krakowskiej komunikacji miejskiej, w której brakuje klimatyzacji, nie było końca. A dziś trzeci dzień nieustannego deszczu. I żeby to chociaż tylko na Brackiej. Ale nie, leje wszędzie, że żal psa na pole wyprowadzić (zwłaszcza, że sam nie pójdzie, tylko trzeba razem z nim moknąć). A czy nie można by tak zachować odrobimy równowagi? Choćby tylko w pogodzie...


Z ostatniej chwili: wprawdzie deszcz nadal leje, ale za to nadeszła wspaniała wiadomość z Barcelony. Parlament kataloński zakazał organizowania korridy! I wszystko mi jedno, czy chcą przez to podkreślić swoją autonomię względem Hiszpanii, czy przejmują się prawami zwierząt. Ważne, że przynajmniej kilka niewinnych zwierząt, męczonych przez zwyrodnialców popierających ten idiotyczny „sport”, ocaleje. Nie będzie więcej bestialskiego zabijania byków ku radości gawiedzi! Hura!!!

czwartek, 15 lipca 2010

Twórczość w upale


Aura taka bardziej hiszpańska. Na chodniku przed Muzeodajnią dzielni bomberos uruchomili przenośną fontannę, którą niewdzięczni (i nieliczni) przechodnie ze wzgardą obchodzą szerokim łukiem. Aż się chce wyjść z biura i pojechać pod Grunwald...

A tymczasem ochłodzić mnie muszą wichry historii lokalnej, przelatującej ponad nowohucką ziemią. Wichry, które chłodzić musiały również rozgrzaną atmosferę dziejową. Bo czegóż tu nie ma? I rozgrzane piece wypalające garnki w jednym z największych podkrakowskich warsztatów rzemieślniczych na początku naszej ery. I potężny konflikt między cynicznym biskupem a wybuchowym, piętnastowiecznym antyklerykałem, domagającym się komunii sub utraque specie z przyczyn politycznych. Zamieszkiwali tu reformatorzy krakowskiego nauczania medycyny, którzy na włodarzach grodu Kraka wymogli między innymi zakaz wyrzucania z miasta panien z dziećmi, a także pewna bardzo odważna panna (tym razem bez dziecka), która za włączenie się w działalność patriotyczną polskich bohaterów została przez dobrotliwego Franza Josepha zesłana do twierdzy, z której żywa już nie wyszła. A o mały włos dziś przyjeżdżałyby tutaj wycieczki oglądać jedną z rezydencji Prezydenta II RP, gdyby po tragicznej śmierci Narutowicza głosy wyborcze rozłożyły się inaczej... Tak właśnie wielowątkowy jest Wadów.

Wszystko to teraz skrupulatnie spisuję, żeby Państwu zaprezentować już we wrześniu, na kolejnej wystawie o zapomnianych zakątkach Nowej Huty.

czwartek, 1 lipca 2010

Piechotą na kraniec świata


Wrześniowy wieczór. Jeszcze jasno, bo w Hiszpanii słońce zachodzi później. Ale zamiast zachwycać się urodą galisyjskiego zmierzchu, mam ochotę gryźć i kopać. Chociaż nie, nie mam już na to siły... Od ponad godziny snujemy się asfaltową drogą pod górę, licząc że już za zakrętem pojawi się wytęsknione albergue, bo przecież z Lavacolla do Monte do Gozo jest tylko śmieszne 2 kilometry, a przynajmniej tak twierdzi autor naszego miniprzewodnika. Na dodatek znikają gdzieś przydrożne słupki, na których skrupulatnie odnotowywane są kilometry pozostałe do Santiago. O, są nareszcie jakieś budynki! No nie, to gmaszyska telewizji hiszpańskiej... Zatrzymajmy się na chwilę, a najlepiej w ogóle zostańmy tutaj. Ja dalej nie idę! No dobra, dobra, już się ruszam, ale to ostatnie podejście i naprawdę siądę i zacznę wyć...



Tak dowlokłyśmy się do Monte do Gozo - Wzgórza Radości, ostatniego przystanku pielgrzymów przed wejściem do Santiago de Compostela. Ale dla mnie to zawsze będzie wzgórze zwątpienia, które przyprawiłoby mnie o całkowitą rezygnację, gdyby Aśka nie zmusiła mnie do ostatecznego wysiłku. Kiedy dotarłyśmy wreszcie do recepcji ogromnego schroniska dla pielgrzymów, ja zamiast się cieszyć, ryczałam z wściekłości i bólu promieniującego z odbitej stopy do samego mózgu. Dopiero ciepły prysznic i smak San Miguela wypitego na zboczu wzgórza, z którego nawet za dnia nie było widać wież katedry św. Jakuba, uspokoiły nerwy na tyle, że nawet nocleg w pokoju z Niemkami już nie wyprowadził mnie z równowagi. No cóż, każdy się raduje jak potrafi...


Ale dopiero teraz, 5 lat od tamtych wydarzeń, dociera do mnie sens zawarty w całej sytuacji. Tak to już jest z Drogą, kto raz postawił na niej stopę, ten już nigdy nie przestanie pielgrzymować, nawet jeśli siedzi wygodnie w fotelu. Droga i tak się upomni o swoje i będzie Cię wzywać, aż znowu wyruszysz. Bo warto.


Doskonale o tym wiedzą Emilia i Szymon Sokolikowie, którzy rok temu wyruszyli z Saint-Jean-Pied-de-Port po francuskiej stronie Pirenejów, aby po 26 dniach wędrówki stanąć na Monte do Gozo, skąd do św. Jakuba z Composteli zbiega się o poranku następnego dnia. Swoje przeżycia, czasem podobne do tych opisanych powyżej, zawarli na blisko 400 stronach książki Do Santiago. O pielgrzymach, Maurach, pluskwach i czerwonym winie, wydanej przez Carta Blanca dosłownie przed chwilą. Ale to nie tylko ich wspomnienia, to także opowieści o pielgrzymach, świętych, cudach, królach i łotrach, architekturze katedr i małych kościółków, kulturze arabskiej i w ogóle fenomenie camino w jego ponad tysiącletniej tradycji, wplecione w pielgrzymią codzienność XXI wieku. A wszystko to okraszone całkiem praktycznymi uwagami dla wszystkich, którzy w tę tradycję zechcą się wpisać. Lektura wciąga niebywale, można nieopatrznie przejechać właściwy przystanek ;)

Już dawno żadna książka nie sprawiła mi takiej przyjemności!