środa, 28 stycznia 2009

Miesiąc zdawczo-odbiorczy


W Muzeodajni wariactwo nieprzeciętne. Wszędzie latają papiery z planami i sprawozdaniami, przemieszczają się kosztorysy, budżety i inne takie paskudy. Trudno w czymś takim się poruszać... Całe szczęście, że istnieje komunikacja miejska, w której spokojnie poczytać można :D




Skończyłam zatem, dzięki uprzejmości MPK w Krakowie, kolejną powieść pani Jane Austen, czyli Opactwo Northanger. Przyjemna lektura o niebezpieczeństwach wyobraźni oraz umiłowania starych ruin. Przestroga dla historyków: nie warto flirtować z Klio, bo potrafi przywalić na odlew. Ale to już wiedza pozaksiążkowa :D

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Nostalgia?


Dziś w Muzeodajni, oficjalnie zamkniętej, dzień edukacyjny spowodowany próbnymi maturami w szkołach. Wszelkie egzaminy szkolne są dla nas okresem żniw, bo gdzieś trzeba resztę dziatwy szkolnej skutecznie usunąć, ale jednocześnie zachować pozory, że nie jest to dzień wolny. I tu z pomocą przychodzi załoga Muzeodajni, która nudzi jak w szkole, ale za to w innym otoczeniu ;) Opowiadam więc dziś wyrośniętym młodzieńcom o urokach życia w szczęśliwie nam minionej epoce, ilustrując co ciekawsze fakty fotkami z wydarzeń, ot, choćby puste półki w sklepie, kilometrowa kolejka do Spożywczego lub zestaw kartek na różne artykuły. Dla nich to opowieści rodem z kiepskiej powieści fantastycznej, zupełnie nie do pojęcia rozumem przesiąkniętym konsumpcyjnym podejściem do życia. Absurdy PRLu nawet ich już nie śmieszą, bo nie są w stanie uwierzyć, że to nie fotomontaż, ale realne życie... I stąd uporczywe tłumaczenie, że kartki były cenniejsze niż wypłata, że Biedronka byłaby w tamtych czasach uznana za sklep marzeń, że w kolejkach stano nie z powodu promocji, ale ponieważ w ogóle towar do sklepu dotarł, choć i tak nie dla wszystkich starczy, więc kto pierwszy ten lepszy...



Tak się czepiam dzieciaków, ale właściwie to i reszta społeczeństwa zachorowała na amnezję. Przynajmniej takie mam wrażenie, kiedy widzę ekipę radośnie obwożącą trabantem turystów spragnionych dreszczyku emocji, który ma im dostarczyć "crazy communism tour". Ekipa ubrana oczywiście w koszulki z Leninem bądź Che, bo przecież trzeba się trzymać konwencji. To zresztą zastanawiające, że noszenie swastyki wiązałoby się z natychmiastowym potępieniem, natomiast jednoznacznie czerwona gwiazda jest witana pobłażliwie, z nutką sentymentu nawet... Nie jestem za ponurym wykładaniem martyrologii narodu i przekazywaniem młodzieży wiedzy o świecie minionym jedynie w tonie podniosłym, rapsodycznym. Ale gdyby tak filmy Barei puszczać w szkole z odpowiednim komentarzem (który dziś jest już koniecznością, tak jak komentarze do wczesnych książek Małgorzaty Musierowicz), to może udałoby się jeszcze tę nostalgię za PRLem przykroić do odpowiedniej formy?

Kartkę publikuję, żeby nie zapomnieć...

piątek, 9 stycznia 2009

Dobrodziejstwo Internetu


Czytam sobie właśnie wspomnienia z młodości niejakiego Gordona Sumnera, bardziej znanego jako Sting. Nie jest to jakieś arcydzieło, bo i autor jest mistrzem w innej dziedzinie niż pisarstwo, ale czyta się tę książkę z przyjemnością, odkrywając trudne początki przyszłego idola tłumów. Pyszne są te małe, niewprawnie pisane obrazki z życia angielskiej prowincji lat 60. i 70. Trochę mroczne, trochę smutne, często do śmiechu i przede wszystkim prawdziwe, choć pisane z nutką nostalgii po upływie wielu lat podróży, blichtru wielkiego świata i pełnego konta bankowego... Lekturę zdecydowanie polecam.

A co ma do tego tytułowy Internet? Otóż jest to skarbnica wszelakiego dobra, w tym muzycznego. Zapragnęłam sobie posłuchać, jak też brzmiał Sting w swoim pierwszym jazzującym zespole Last Exit. Puszczona w ruch googlarka wyrzuciła mi cały pakiecik bootlegowych nagrań, starych nagrań demo, które ktoś zdobył i wrzucił w cyfrowy świat. I cóż się okazuje? Last Exit brzmi zdecydowanie przyjemniej i bardziej "stingowo", niż pierwsze nagrania słynnego później The Police! Wczesnych Policjantów, w ostrym punkowo-rockowym stylu, wprost trudno słuchać. To już chyba lepiej ich oglądać ;)


środa, 7 stycznia 2009

Opowieści niesamowite


Na polu mróz, wczoraj słupek rtęci spadł na moim parterze do minus 20 stopni... Za to w domu cieplutko, kaloryfery (odpukać) grzeją aż miło, do tego stopnia, że choinka już całkiem obeschła ;) Ale dziś okazało się, że są i inne skutki tej różnicy temperatur. Wstaję sobie spokojnie rano z łóżka, a tu na środku ściany, dzielącej mój pokój od klatki schodowej, widnieje wielka, mokra plama... I do tego lodowata... Zjawisko intrygujące niezmiernie, jako że żadna rura tamtędy nie biegnie, sąsiedzi też mnie tak wybiórczo nie mogli zalać, więc o co tu chodzi?! Ściągnięta na miejsce ekipa techniczna w postaci dwóch niezwykle uprzejmych młodzieńców (pojawili się po 15 minutach od odebrania zgłoszenia przez równie niezwykle uprzejmego dyżurnego), po pierwszym szoku, spowodowanym niezwykłością zjawiska, zaczęła węszyć po klatce. I co się okazało? Że winę za plamę ponosi... wywietrznik, tkwiący w ścianie bloku na zewnątrz, który przepuszcza arktyczne powietrze w pobliże mojej rozgrzanej ściany (na co powietrze reaguje skraplaniem się ;) ). Panowie tymczasowo zakryli dziurę tekturą i plama zaczęła wysychać (przynajmniej mam taką nadzieję, bo opuściłam pielesze domowe spóźniona ledwie godzinkę ;) ). Dalsze działania zależą od odpowiedzi: co wentyluje ten dziwny wywietrznik tkwiący w ślepej ścianie?! Ot, kryminalne zagadki Azorri :)

Dziś w ogóle dziwny dzień, bo Muzeodajnia zamyka się wcześniej, a załoga udaje się do Michaelburga na doroczną fetę z przekąskami i obowiązkowym wysłuchaniem programu muzycznego... Cóż, jakoś trzeba będzie przetrwać :)

sobota, 3 stycznia 2009

Śnieżny spokój


Jakoś tak spokojnie upływa mi początek nowego roku. Na polu spadł śnieg, przez co nie słychać stukania obcasów po chodniku (administracja szczęśliwie jeszcze się nie obudziła, żeby radośnie i szczodrze sypnąć solą), autobusy jeżdżą, jakby ciągle była sobota, a krakowianom brakło wreszcie pieniędzy na kolejne fajerwerki ;)

W Muzeodajni też spokój, bo Wszechwładny zarządził wolny piątek w zamian za którąś sobotę. Oczywiście nie dla wszystkich, stąd siedzę sobie w cieplutkiej kanciapce i, delikatnie rzecz ujmując, sprawiam wrażenie :) A ponieważ nie ma kto dzwonić (skoro Michaelburg zamknięty), więc wrażenie ciszy jeszcze się potęguje. Wprawdzie najeżdżają nas od wczoraj hordy Wikingów (i cóż, że ze Szwecji), spragnione widać czegoś innego, niż galicyjski grzaniec i kiełbaska z rusztu, ale załoga Muzeodajni działa jak szwajcarski zegarek, więc mogę ich nawet nie zauważać ;)

Cóż, trzeba wykorzystać te ostatnie chwile spokoju. Następne dopiero podczas wakacyjnego zastoju. Ale myśl o lecie, kiedy za oknem -10 stopni, wydaje się już zbyt perwersyjna...